„Anne z Redmondu”, znana niegdyś jako „Ania na uniwersytecie” zawsze była moją ulubioną częścią cyklu - przesycała ją atmosfera dorosłości i samodzielności. Anne na dobre opuszcza Zielone Szczyty (nieznośne palce napisały oczywiście „Zielone Wzgórze”...) i wraz z przyjaciółkami osiada w Kingsport, żeby przez trzy lata zdobywać tytuł licencjacki w zakresie nauk humanistycznych. Wynajmują cudowny domek, zwany „Ustroniem Patty”, urządzają swoje pokoje, uczą się, gotują, chodzą na imprezy, flirtują, mają kominek, dużo kotów i poduszek… Ich gospodarstwo to taka mikro-komuna, w której zawsze ktoś upiekł placek i nikt nie jest samotny. Co ciekawe, uwagi o tym, że samodzielne mieszkanie mogłoby być dla kobiet zasadniczo dobre, ale zbyt często uniemożliwiają je czynniki ekonomiczne, pojawiają się w tej części przygód Anne co najmniej dwukrotnie. Nie podważa to zasadniczego przesłania wątków romantycznych, raczej je uwypukla: małżeństwo jest wspaniałe wtedy i tylko wtedy, kiedy zawiera się je z głębokiej, dojrzałej miłości. Każda inna wersja tego sakramentu prowadzi do frustracji i życia półgębkiem, w niezgodzie z sobą.
 

Anne z Redmondu
 

Nowe tłumaczenie „Ani na uniwersytecie”

A co nowego w tłumaczeniu Anny Bańkowskiej? Przyznam, że ominęłam „Anne z Avonlea”, której nigdy nie lubiłam, więc potężnym szokiem było dla mnie zniknięcie bliźniąt Toli i Tadzia - zamiast nich na kartach powieści brylują Dora i Davy, przy czym Bańkowska z ogromnym wdziękiem oddaje język ciekawskiego i nieco bezczelnego dziesięciolatka, szczególnie w listach pisanych do opiekunki. Nie ma także Izy Grant i Jerzego, a ognistooki brunet, który przysyła Anne ostentacyjnie egzotyczne orchidee nie nazywa się Robert.

Natomiast w porównaniu do poprzednich wersji bardzo sumiennie wyłapane są wszelkie nawiązania literackie i biblijne, a także cytaty. Przyznam, że mnie to zaskoczyło. Nie pamiętałam, że Anne i jej towarzyszki są tak mocno osadzone w poezji, prozie, ale przede wszystkim w Biblii. Podkreśla to kwestię, która w dyskusjach o cyklu Lucy Maud Montgomery nie wybrzmiewa wcale albo wybrzmiewa za słabo. Lubimy mówić, że Anne jest taka jak my, a tłumaczenie Bańkowskiej, zdejmujące z książki część patyny, tylko to uwydatnia. Jedzie na studia, mieszka z koleżankami, chodzi na randki, próbuje swoich sił jako pisarka. Nic bardziej mylnego. Anne i jej przyjaciółki to protestantki, wychowane w mocno związanych ze sobą wspólnotach sąsiedzko-religijnych. Jako dzieci chodziły do szkółki niedzielnej, słuchają kazań pastorów i goszczą ich na wizytach. Czytają Biblię i znają ją na wyrywki, widząc w życiu codziennym odbicie sytuacji z Pisma Świętego - czy to w chwilach podniosłych, czy komicznych (unoszony przez nieposłuszną świnię sąsiada pastor przypomina pani Lynde demony uwięzione w ciele wieprzy, rzucających się z klifu do morza). W całym ich postępowaniu widać protestancki sznyt: człowiek jest dobry, jeżeli jest pożyteczny i spełnia swoją rolę w świecie. Bóg jest miłosierny i wybaczający, ale każdy musi zapracować na zbawienie.


Zainteresował cię temat? Sprawdź także recenzję „Anne z Zielonych Szczytów” w ramach Książki Tygodnia.


Masa drobnych smaczków

Będę do znudzenia podkreślać, że zarówno w „Anne z Zielonych Szczytów”, jak i w „Anne z Redmondu” nie widzę tak często opłakiwanej „dziewczynki z fantazją, która rezygnuje z siebie, żeby zostać nauczycielką, a potem matką sześciorga dzieci”. To zupełnie nie jest ten typ postaci. Anne, przygarnięta i zaakceptowana przez społeczność Avonlea, oddaje to, co otrzymała, nie w ramach poświęcenia, a wypełnienia obowiązku i związanego z tym poczucia zadowolenia z dorastania do deklarowanych zasad. Uderzająca jest dla mnie scena śmierci Ruby Gillis. W obliczu zgonu osiemnastoletniej koleżanki Anne nie myśli, jak można by się spodziewać, że życie jest krótkie i trzeba się nim cieszyć ile sił. Anne, również osiemnastoletnia, zaczyna pojmować, że życie trzeba spędzić poważnie i pożytecznie, żeby w każdej chwili być gotową na jego zakończenie, bez lęku i żalu. Jest to zupełnie odmienny od naszego sposób myślenia.

„Anne z Redmondu” to także masa drobnych smaczków, chociażby przypadkowe zobrazowanie późniejszej o kilkanaście lat od daty wydania powieści teorii Schrodingera o kocie w pudełku. Odkładając ten tom zorientowałam się, że paradoksalnie nie wiemy prawie nic o studiach Anne i jej przyjaciółek. Czasem pojawia się nazwisko profesora, Anne zdobywa stypendium, Gilbert dostaje się do szanowanego bractwa, Iza-już-nie-Iza wkuwa matematykę, ale to w zasadzie tyle. Czego się uczą? Jak wyglądają wykłady, zaliczenia, egzaminy, jakie są proporcje płci na koedukacyjnym Redmondzie, ile osób odpada po drodze? Tego się nie dowiemy. W poprzednich czytaniach pęd do dramatycznego finału powieści nie pozwolił mi tego zauważyć, ale teraz widzę, że Ania na uniwersytecie zawiera homeopatyczne dawki uniwersytetu - wielka szkoda.

Więcej recenzji znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam.