Sara Zaske pisze o zdumiewających sposobach na wychowanie dzieci niezależnych i rozsądnych, a ten temat jest mi szczególnie bliski. Wprawdzie moja córka ma już siedem lat i widzę coraz wyraźniej, że mleko się rozlało, teraz mogę tylko obserwować skutki działań podejmowanych w latach poprzednich, ale są inne matki, którym przecież mogę udzielić kilku dobrych rad, nieprawdaż! (To oczywiście żart, zostawmy w spokoju matki, i rodziców w ogóle).

Zaske wyjeżdża do Niemiec, a dokładniej: do Berlina. Jej partner życiowy dostał tam pracę, ona jest dziennikarką i pisarką niezwiązaną etatem, może więc mu towarzyszyć – nie będzie tylko „żoną przy mężu”, może swobodnie zajmować się własną karierą. Tak się przynajmniej wydaje, bo jest jeszcze kilkuletnia Sophia, a już na miejscu rodzi się Ozzie. Obecność dzieci nie tylko komplikuje pracę na freelansie, ale także wymusza zupełnie inny rodzaj interakcji z nowym otoczeniem. Nie można stać z boku i obserwować z bezpiecznej odległości dziwnego świata Berlińczyków. Trzeba się w niego włączyć: załatwić przedszkole, zapisać się do położnej, poznać medyczne procedury, opanować język w stopniu wystarczającym do komunikacji w urzędach, a przede wszystkim oddać dzieci we władanie systemu hołdującego nieco innym niż amerykańskie wartościom. Ujmując rzecz najbardziej skrótowo, niemieckie wychowanie stawia nie na izolowanie dzieci od zagrożeń, jak jest to w przypadku Stanów, a na mądre konfrontowanie ich ze światem zewnętrznym i oswajanie go. Czy pedofil-porywacz-czarny lud czai się w każdym parkowym krzaku? Nawet jeżeli założymy, że tak, to nie sposób wyciąć wszystkich zarośli i byłoby okrucieństwem trzymać dzieci z dala od parku. Nauczmy je więc, jak się bronić.

Zaske przekonuje się do tych metod bardzo powoli, ale „Achtung Baby…” pisane jest już z perspektywy osoby w pełni akceptującej „rodzicielstwo wolnego chowu” (nawiązanie do słynnej książki Lenore Skenzay „Dzieci wolnego chowu”. Skenazy stała się medialną i szalenie kontrowersyjną postacią po tym, jak pozwoliła swojemu dziewięcioletniemu synowi na samodzielny powrót ze szkoły do domu nowojorskim metrem). Zaletą „Achtung Baby” jest nie tylko szczerość i autentyczność jej doświadczeń, ale także solidna praca badawcza, stojąca za opisem niemieckich metod wychowania. Na przykład zdanie, które właśnie napisałam – co właściwie wyobrażamy sobie, słysząc hasło „niemieckie metody wychowania”? Ja widzę najpierw Prusaków, dręczących dzieci z Wrześni, a potem czarną pedagogikę i adeptów Hitlerjugend, duszących swoje ulubione szczeniaczki bądź kocięta. Tymczasem Zaske pisze, że to właśnie zmagania z nazistowską przeszłością przeniknęły głęboko do światopoglądu i systemu wychowawczego Niemiec, skupiającego się na promowaniu niezależności i samodzielnego myślenia. Do tego doszły socjalistyczne idee Niemiec Wschodnich (promowanie pracy kobiet poprzez dostępność bezpłatnej opieki nad dziećmi).

 

Achtung baby. Dlaczego niemieckie dzieci są tak samodzielne (okładka miękka)


Stany Zjednoczone, kraj wolnych i równych ludzi, obrały tymczasem zupełnie inny kierunek, co doprowadziło do epidemii strachu: dzieci siedzą w szkołach lub domach, bo poza tymi dwoma miejscami nie ma dla nich bezpiecznych przestrzeni (chociaż biorąc pod uwagę szkolne strzelaniny, należałoby się zastanowić, czy nie należałoby jeszcze radykalniej ograniczyć terytorium dostępnego cennym potokom). Nad ich bezpieczeństwem czuwają głównie matki, ponieważ urlopy macierzyńskie nie istnieją, podobnie jak państwowa sieć placówek opiekuńczych. Jeżeli akurat masz inne poglądy na wychowanie, na przykład uważasz że dziecko może samo przejść kilka ulic, musisz liczyć się z konsekwencjami, i to całkiem poważnymi. Polecam tutaj nieprzetłumaczoną na polski książkę „Small Animals”, której autorka, Kim Brooks, była ścigana przez policję, a następnie postawiona przed sądem za pozostawienie czteroletniego synka w zaparkowanym przed sklepem samochodzie. Jej trwająca kilka minut nieobecność uznana została za nieodpowiedzialność wymagającą prawnej interwencji.

Tymczasem w Berlinie Zaske ze zdumieniem obserwuje systemowe zachęcanie dzieci do samodzielności. Kiedy Sophia idzie do szkoły, rodzice zostają poinstruowani, żeby przyprowadzać dzieci do placówki na piechotę – żadnych podwózek. Jest to wykonalne, ponieważ szkoły znajdują się, o cudzie, w dzielnicach mieszkalnych i nikt nie dociera do nich z oddalonych przedmieść. A dlaczego dzieci mają do szkoły chodzić, i to dosłownie, na własnych nogach? Żeby dobrze poznać trasę i oswoić się z faktem, że niedługo będą na lekcje maszerowały same. A dlaczego będą maszerowały same? Ponieważ wyrobi w nich to poczucie odpowiedzialności, będą się czuły dumne i zaradne. Po szkole natomiast mogą się udać na plac zabaw, i nie będzie to wyłożony gąbką kolorowy obiekt z plastikowymi domkami o zaokrąglonych kantach. W Berlinie place zabaw także stawiają przed dziećmi wymagania. Nie umiesz wejść na najfajniejszą zjeżdżalnię, której platforma umieszczona jest dość wysoko nad ziemią? Trudno, może spróbuj za pół roku. Na razie poćwicz na mniej zaawansowanych przyrządach. A może wolisz wykopać dołek w błocie? Proszę bardzo. Uderzyłeś się młotkiem i boli cię ręka? To dlatego, że młotki są ciężkie, i dzięki temu można wbijać nimi gwoździe, teraz już wiesz.

Przykładem, który szczególnie zapadł mi w pamięć, są zapałki. Dziecko plus zapałki równa się pożar, prawda? Sophia uczy się w szkole, jak obchodzić się z ogniem, w domu powtarza doświadczenia, obserwowana przez przerażonych rodziców. Zakazany owoc traci powab, nie ma sensu eksperymentować w tajemnicy i podpalać firanek. Postanowiłam dać zapałki córce i zobaczyć, jak sobie z nimi radzi. Wyraz uciechy w jej oczach – nie do zapomnienia. Ale okazało się, że o ile Greta umie zapalić zapałkę, to jest przerażona faktem, że to się udaje i bardzo szybko chce ją rzucić na ziemię. A to nie jest już takie bezpieczne. Pokazałam jej więc, jak długo pali się zapałka zanim płomyk dotrze do palców, że nawet po zgaszeniu żarzy się jeszcze końcówka, więc nie można odkładać jej na biurko ani wrzucać do kosza, że można poczekać albo włożyć zapałkę pod kran. Przy okazji wymieniłyśmy wiele pouczających uwag o pożarach i innych zagrożeniach w domu. Pokazałam córce bliznę, którą zrobiłam sobie niechcący patykiem rozgrzanym po pieczeniu kiełbasek, kiedy miałam sześć lat. A to z kolei doprowadziło do rozmowy o jedzeniu mięsa, która zamieniła się w rozmowę o polowaniach, która zamieniła się rozmowę o tym, jak kaczęta rozpoznają swoich rodziców, wypływając na staw.

Bardzo polecam wam tę książkę – czyta się ją szalenie przyjemnie i chociaż w Polsce rodzicielstwo na wzór amerykański nie jest być może szczególnie rozwinięte, dobrze jest przypominać sobie regularnie, że dzieci są wprawdzie nasze, ale do nas nie należą. Mają prawo rozwijać się samodzielnie, a my w tym procesie mamy pomagać – a nie kontrolować każdy jego mikroetap i dławić się poczuciem odpowiedzialności i winy.