Wiolonczelista, współzałożyciel Royal String Quartet, kompozytor. Michał Pepol wydaje pierwszy solowy album „Kora nieskończoność”. Napisał i wykonał utwory, do których inspiracją była Kora. Wykorzystał w nich niewydane nagrania głosu Kory, w większości nieznane szerszej publiczności i wplótł je w swoje nowatorskie, zaskakujące utwory.
Rozmowa z Michałem Pepolem
Izabela Szymańska: Pamiętasz pierwsze spotkanie z twórczością Kory?
- Michał Pepol: Mój tata jej słuchał. W ogóle bardzo dużo słuchał muzyki, zdobywał płyty w Niemczech Zachodnich, przywoził np. Beatlesów. W swoim zbiorze miał winyl „O!” Maanamu. Był 1982 rok, ja byłem szkrabem i słuchałem go non stop. Bardzo mi się podobał, bo zaczynał się nietypowo. Szczególnie jak na lata 80. Na początku słyszymy takie „pst” jak otwierany kapsel i ktoś wypija napój, prawdopodobnie piwko. Z chwilę wchodzi słynny gitarowy riff „trrr…” i Kora krzyczy „Oooooo!”.
Dla mnie jako dziecka to było niesamowite! Nasiąkałem. Wtedy nie wiedziałem, kim jest Kora. Ale szybko się to zmieniło. Pamiętam rozmowę z kolegą z ławki, w pierwszych klasach podstawówki, o tym, że Kora przyjeżdża na koncert do olsztyńskiej Hali Urania. On na tym koncercie był, a ja nie, i strasznie mu zazdrościłem, że widział Korę na żywo.
Świadomie zacząłem słuchać Kory w liceum, w latach 90. Wtedy też Korę łatwo było spotkać w Olsztynie, skąd pochodzę, bo mieszka tam siostra Kory, mieszkali rodzice Marka Jackowskiego. Kora przemykała a to po starówce, a to po bazarku.
Po 2000 roku działalność Maanamu powoli przygasała. Znów rozpadli się. Kora działała już na własną rękę. Wcześniej udało mi się być na kilku koncertach, spotkaniach autorskich, np. gdy promowała „Podwójną linię życia”. Uścisnąłem rękę raz czy drugi i powiedziałem, że jest wspaniała - tylko na tyle mnie było stać. Ale nigdy się nie poznaliśmy. Ostatni raz widziałem ją na Polu Mokotowskim, jak szła z Kamilem i Ramonką. Minęliśmy się na chodniku.
Jak się zmieniało twoje spojrzenie na nią, wraz z tym jak ty sam się rozwijałeś jako muzyk, gdy poszedłeś do jednej szkoły muzycznej, potem drugiej? Czy ona cały czas była obecna czy szukałeś swojej drogi tylko w klasyce?
- Nie, zawsze klasyka była równoległa do innych gatunków, miałem różnorodne fascynacje muzyczne, nieszczególnie to rozgraniczałem. Moje dwie pierwsze płyty CD to był Queen i Mścisław Rostropowicz grający koncert wiolonczelowy Antonina Dworzaka.
Maanam był obecny cały czas. Zacząłem też przyglądać się postaci samej Kory, zaczęła się moja fascynacją nią jako divą. Zawsze bardzo mnie interesowało, co ma do powiedzenia. Zobacz, ona w latach 90. mówiła o molestowaniu dzieci przez księży, o adopcji dzieci przez pary LGBT, argumentowała: Jestem z domu dziecka, więc chyba wiem, gdzie byłoby mi lepiej. Wtedy to brzmiało jak herezja, nawet dziś dla niektórych jest to kontrowersyjne, ale dziś patrzymy na to jak na dość racjonalny pogląd.
I też jak na nowe opinie, mało kto wie, że były one obecne w latach 90.
- A to padało, otwartym tekstem. Wyobraź sobie, jak to musiało szokować ludzi. Część pewnie zbywała te wypowiedzi myśląc: „Rockendrollówa ma swoje oryginalne poglądy”. A mnie to zawsze fascynowało, bo wypowiadała się bardzo szczerze, te przemyślenia wynikały z jej życia. Fascynujący był też jej wygląd.
Zawsze miała bardzo wyrazisty pomysł na siebie.
- Tak. W filmie „Czuję się świetnie” Waldemara Szarka z 1983 roku obserwujemy Korę, która mówi: Nie mam na buty, nie mam na stroje, wszystko muszę sama szyć. Ale wizerunek, który stworzyła, był mega silny i oryginalny. Dbała, by to jak pokazuje się światu i mediom, nie było przypadkowe. To dziś jest oczywiste, ale wtedy nie było. I dziś mimo że wiele osób wygląda świetnie, to nie przechodzi w kreację. U niej to było organiczne. Ufało się, że to jest prawdą. Bo ta kreacja była prawdą.
Nawet jak patrzy się na jej domy, a miałem okazję być i na Roztoczu i w Warszawie, to widać, że ogromną uwagę poświęcała wystrojowi wnętrz. Jeden z jej przyjaciół opowiadał, że domy to była scenografia, tam się ciągle coś zmieniało. Jak się do niej przyjeżdżało to pościel, ręczniki, obraz w pokoju, były dobrane do danego gościa. I rzeczywiście przedmioty w domu Kory są piękne, każdy inny, ale zarazem tworzą całość.
Ostatnich kilka lat to dla ciebie czas z Korą, bo i twój solowy projekt „Kora nieskończoność”, ale też płyta „Kora” nagrana z Ralphem Kaminskim i świetnie przyjęta trasa koncertowa na 50 koncertów.
- Tak, skończyłem pracę nad moją płytą jesienią 2020 roku, ale z jej wydaniem musieliśmy poczekać, aż będziemy mieli pełnię praw autorskich. I wtedy Ralph wiedząc, że jestem psychofanem Kory i stworzyłem własną Korową płytę, zaprosił mnie do swojego projektu. Zastanawiałem się czy to dobry pomysł, ale doszedłem do wniosku, że wejdę w to, bo chcę dotknąć jak najwięcej muzyki Kory. To, że zrobiłem swoją płytę nie znaczy, że nie mogę zrobić też innej.
Na płycie Ralpha miałem swój udział aranżacyjny, pomagałem też wybrać utwory, i oczywiście grałem na wiolonczeli. Ralph będąc pod wielkim wrażeniem, zainspirowany Korą śpiewa o sobie, stawia siebie w centrum – w czym oczywiście nie ma nic złego. U mnie jest inaczej. Chciałem wydobyć Korę na wierzch, schować się trochę w cieniu, co nawet widać na okładce płyty przygotowanej z Bownikiem – jestem niby w świetle, ale w takim ujęciu, że trochę mnie nie ma.
Jaka jest główna różnica między tymi projektami?
- Ralph zaśpiewał piosenki, które wszyscy znamy, i które jemu były najbliższe. Natomiast ja nie chciałem mierzyć się z największymi hitami, tylko ze strzępów materiałów nagranych przez Korę stworzyć nową muzykę. Posłużyć się w niej Korą jak instrumentem, żeby była jak wiolonczela albo jak inny instrument.
Na mojej płycie nie ma piosenek, raczej utwory. Jeden to wywoływanie duchów, inny to kołysanka, jeszcze inny to jakiś narkotyczny lot. Jest też utwór - pożegnanie, wydaje mi się, że napisałem najsmutniejszy utwór świata, przynamniej swojego świata.
„Kora nieskończoność” to bardzo niejednoznaczna płyta. W rozmowie z Michałem Nogasiem padło określenie, że jest jak zbiór opowiadań - ich kolejność nie jest przypadkowa, myślę, że fajnie słuchać ich właśnie po kolei. Ale wiadomo, że każdy będzie słuchał po swojemu.
Jak wybierałeś materiały, których użyłeś do swoich kompozycji? Był w tym jakiś klucz?
- Z pomysłem stworzenia projektu, w którego centrum byłby głos Kory, zadzwoniłem do Kamila Sipowicza. Nie znaliśmy się. Kamil wykazał się dużą otwartością, natychmiast zaprosił mnie do swojego domu. Godzinę później siedziałem na kanapie w ich domu, opowiadałem, jaki mam pomysł. Wypiliśmy kawę, wysłuchał mnie, i mówi: Siądź do komputera, tu jest taki folder, w którym chyba jest to, czego potrzebujesz. Wyślij to sobie. Ja tego jeszcze nie słuchałem. Jest za wcześnie.
To było trzy lata temu. Dla wdowca rok po śmierci, to krótko. Taka ostra żałoba trwa rok, a całościowa często potrafi trzymać nawet 5 lat, zwłaszcza jeśli związek był bardzo intensywny, burzliwy, długi. A ten taki był.
Co znalazłeś w tym folderze?
- Dużo wokaliz, które były bardzo inspirujące: Kora, która sobie sam coś śpiewa, bez żadnego instrumentu; strzępy nagrań czy fragmenty kiepskiej jakości technicznej, coś amorficznego. Kocham takie sytuacje, kiedy mam przed sobą same ograniczenia. Jeśli mam tylko fragmencik, w którym Kora śpiewa „Kocham cię, kochanie moje” to jak zrobić z tego utwór, żeby nie było słychać, że materiału było za mało? To we mnie wyzwala największą kreatywność, bo gdybym dostał wokale do wszystkich piosenek, byłoby mi o wiele trudniej stworzyć coś własnego. Ograniczenie dało mi możliwość wymyślenia nowego kontekstu.
Kilka materiałów sam znalazłem w internecie, ale większość z nich jest tam nielegalnie. Załatwianie praw autorskich zajęło bardzo długi czas. A potem Kamil wyjął w piwnicy jeszcze kolejne nagrania, czyste, studyjne i przyjechało do mnie 100 kg taśm.
To była fascynująca podróż. Przedzieranie się przez zakamarki, materiały, które w 95% były wcześniej słuchane przez bardzo nielicznych. Spędziłem nad nimi rok. I w pewnym momencie „zapomniałem”, że to jest Kora. Jej głos zaczął robić się bliski, ale też stał się abstrakcyjnym dźwiękiem, jak dźwięk wiolonczeli. I nagle ta diva, obiekt westchnień, fascynacji młodzieńczej, zniknął. To mi pozwoliło nie robić płyty na kolanach, nie pisałem muzyki z pozycji fana, tylko z pozycji partnera.
Pomimo że Kora nie miała szansy odmówić mi pewnych rzeczy, to starałem się słuchać, co mówi mi między nutami. Bo czuje się czy muzyka zgadza się na to, co proponujesz czy są opory.
Już po kilku utworach słychać, że „Kora nieskończoność” to jest zupełnie nowa odsłona ciebie. Będzie dużym zaskoczeniem dla osób, które słuchały cię jak grasz z Royal String Quartet muzykę klasyczną, muzykę współczesną, które znają płytę nagraną z Kayah, „Nową Warszawę” czy nawet twój projekt „Milczenie syren” z Magdaleną Cielecką.
- Myślę, że tak. W moim odczuciu poszedłem najdalej, w taką najbardziej twórczą stronę. Za wszystko sam odpowiadam. Oczywiście Leszek Kamiński, z którym pracowałem w studio, włożył ogromną ilość swoje inwencji i pracy. Byliśmy współproducentami, współpracowaliśmy, sprawdzaliśmy wzajemne pomysły. Nie oglądaliśmy się na stylistyczną spójność. Ale jak się słucha całej płyty to paradoksalnie ona spójna jest. Jest na niej dużo głosu Kory, wiele jej pięknych dźwięków. W moim odczuciu zabiera w nieoczywistą podróż. Tak jak domy Kory. Są tam antyczne fotele, ludowe półeczki, piękny stary piec, perskie dywany, obrazy, które malowali Kora i Kamil, plakaty, piękne świece, koce. Trudno mi to nawet opisać, piękna mikstura. Wszystko jest swoiste i też razem tworzy niesamowite połączenie.
Jak na tę płytę zareagowali bliscy Kory?
- Kamil co miesiąc dostawał nowy utwór, a gdy skończyłem to wysłałem płytę wszystkim spadkobiercom Kory. Jej siostra Ania Kubczak powiedziała, że to niemożliwe, że myśmy się z Korą nie spotkali, bo według niej dotknąłem najbardziej prywatnej strony Kory, a mogła to zrobić tylko osoba, która blisko ją znała. To był dla mnie największy komplement, jaki mogłem usłyszeć. Kamil z kolei powiedział, że Kora byłaby zaskoczona, ale też zachwycona. Synowie, wdowa po Marku Jackowskim, rodzina także byli za tym projektem. Bardzo mnie to wzruszyło.
Jestem strasznie ciekaw, co powiedzą słuchacze. Czekam na ten czas, gdy ja przestanę mówić, zapowiadać płytę, tylko posłucham, co myślą o niej inni.
Zdjecie okładkowe: autor: Paweł Bownik z wykorzystaniem zdjęcia Tadeusza Rolke.
Więcej artykułów o muzyce znajdziesz w pasji Słucham.
Komentarze (0)