Autor: Artur Zaborski

 

Nie pamiętam takiego pokazu na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Znam z opowieści starszych kolegów po fachu sytuacje, kiedy na seanse wyczekiwanych filmów walono drzwiami i oknami, siadano na schodach, dostawano się potajemnie. Tak było z „Klerem”, którego obejrzenie na pokazie prasowym dziennikarze postawili sobie za punkt honoru. Efekt? Ci, którym nie udało się zarezerwować biletu, wślizgiwali się nielegalnie wejściem dla techników, przez co osoby, które przyszły tuż przed projekcją, na seans, mimo posiadanego biletu, nie weszły. Na spotkaniach, na spacerach, w kolejkach do kina, na bankietach mówiono w Gdyni tylko o jednym: o „Klerze” właśnie.

Smarzowski wchodzi pod skórę
Tym samym Smarzowski osiągnął status reżyserów z najwyższej półki, takich jak Andrzej Wajda, z którym ostatnio jest zresztą coraz częściej zestawiany. Dzieli ich wszystko - styl, sposób mówienia, użycie filmowej gramatyki. Łączy natomiast to, że dla obu kino to moc oddziaływania na świat i realnego nań wpływania. Wajdy nie interesowały filmy, które ogląda się dla zabicia czasu. Ważne były dla niego jedynie te obrazy, które wchodziły pod skórę, mieszały w głowie, skłaniały do zadania pytań, zwłaszcza tych niewygodnych. Smarzowski w co drugim wywiadzie powtarza, że interesuje go wyłącznie kino, które rezonuje, które wywołuje dyskusję. „Kler” dołącza do panteonu dokonań, którym to się udało. To już jeden z najważniejszych filmów po 1989 roku, czy tego chcemy, czy nie chcemy.

Jest jednocześnie smutnym dowodem na to, że my, Polacy, na rozmowę wciąż jeszcze nie jesteśmy gotowi. Wyświetlania filmu w kilku miastach zakazali radni, a dziennikarze Polskiego Radia ani TVP nie stawili się na premierze. Wciąż wolimy szeptać w czterech ścianach mieszkania, niż publicznie zabrać głos, nawet gdy chodzi o sprawy tak ważne i tak domagające się reakcji, jak pedofilia w Kościele czy nieprzejrzysty przepływ kościelnych pieniędzy. „Kler” jest właśnie o tym, ale daleko mu do rzucania oskarżeniami i potępiania. Smarzowski jest za bardzo humanistycznym reżyserem, a jego postawa wręcz chrześcijańska. - Ja kocham każdego ze swoich bohaterów - mówił na festiwalu w Gdyni i tę miłość widać. Tu nie ma rzucania kamieniami, oceniania ani przekreślania. Jest szansa na odkupienie, są skomplikowane okoliczności, jest obciążenie przeszłością. To wszystko składa się na trudną teraźniejszość, w której istnieją problemy wciąż przez hierarchów rozmywane.

 

 

 

Polski kościół w… Czechach

Było jasne, że podejmując tę tematykę, reżyser napotka na odrzucenie ze strony polskiego Kościoła, który nie udostępnił swoich świątyń na czas zdjęć. Ekipa stanęła przed dylematem - wykorzystać kościoły zdesakralizowane, na zachodzie kraju, albo kręcić u sąsiadów. Zdecydowano się na zdjęcia w Czechach także z tego powodu, że tam odbywa się jedna msza na tydzień, a nie jak w Polsce - kilka dziennie. Można więc było kręcić bez codziennego wnoszenia i wynoszenia sprzętu.

Utrudnienia były niepotrzebne, bo dla Smarzowskiego oskarżanie Kościoła to droga na łatwiznę. Winnych jest więcej i każdy z nich dostaje tym filmem za swoje. Krytyce podlega zarówno słabe państwo, którego władza podlizuje się Kościołowi na każdym kroku, jak i wierni, którzy pozwalają się wyzyskiwać, gdy przychodzi im negocjować ceny pogrzebów, chrztów czy wesel. Smarzowski nie ma litości. Scena, w której zubożała rodzina prosi proboszcza o pochówek ojca rodziny, budzi wściekłość wynikłą z bezsilności. Wdowa i sieroty płaszczą się przed kapłanem, a nas zalewa krew. Rozmawiałem o tej scenie z widzami w Gdyni, którzy przyznawali ze wstydem, że taka reakcja bierze się przede wszystkim ze świadomości, że gdybyśmy byli na miejscu petentów, zachowalibyśmy się prawdopodobnie tak samo. Bo przecież nie będziemy szli na wojnę z Kościołem, nie będziemy się wychylać, zaciśniemy zęby, zapłacimy, dopniemy sprawę do końca i będziemy mieć znów święty spokój. Z naciskiem na święty.

Smarzowski właśnie taką postawę piętnuje i pokazuje swoim filmem, że można inaczej. Daje dowód, że przedstawiciele Kościoła to ludzie tacy sami, jak wszyscy inni i tak jak oni podlegają krytyce i prawu, także w kinie. Burzy tym samym jedno z ostatnich tabu w polskiej kulturze, ale nie robi tego po to, żeby szokować ani kreować się na buntownika z wyboru. Gdyby tak było, „Kler” skupiłby się pewnie na kościelnej patologii. Filmowi księża mają jednak szansę, by się podnieść, dostają siłę, żeby zadośćuczynić, żeby próbować się odkupić, a nawet żeby kochać. Pytanie brzmi, czy z niej skorzystają. Ale - jak we wszystkich filmach Smarzowskiego - odpowiedź nie zależy już jedynie od nich.