"Sensowne zarządzanie życiem polega nie na tym, żeby w ogóle nie oglądać seriali, tylko na tym, żeby znać proporcje pomiędzy "Dr House’m" a dziełami Kurosawy" - mówi Szymon Hołownia wyjaśniając, dlaczego używa języka pop kultury w publicystyce religijnej.


Nigdy nie sądziłam, że mogłabym mieć monopol na zbawienie. Tymczasem teraz mam: tak właśnie brzmi tytuł pańskiej książki. Czy trzeba użyć prowokacji, by zachęcić współczesnego człowieka do rozmowy o Bogu i wierze?

Trzeba spróbować przykuć jego uwagę. Bo dziś - jak w reklamie serwisu aukcyjnego - „miliony rzeczy walczą o naszą uwagę”. Tego, co robię, nie nazwałbym prowokacją, raczej intelektualnym happeningiem. Człowiek, który zechce zagrać w moją grę, może trafić na pole z pytaniem: „Jesteś na imprezie, zastanawiasz się czy palenie trawy to grzech” (jedna z odpowiedzi do wyboru: „Kogo to obchodzi, świat jest dzisiaj taki piękny...”), a ja mam okazję, by zupełnie na poważnie powiedzieć mu, co Kościół mówi o nałogach, używkach, o trosce o własne zdrowie. Kiedy „spotyka księdza, który mówi dziwnym głosem”, mam okazję opowiedzieć, skąd wziął się ten nieznośny, namaszczony ton, który często słyszymy w kościołach i jak go unikać.

Oczywiście nic nie zastąpi tego, co jest istotą mojej wiary: sakramentów i osobistego spotkania człowieka z Bogiem. Ja jednak jestem od tego, żeby stać przed kościołem z transparentem, pokazywać ludziom, że w środku nie biją ani nie gryzą. Nie udaję księdza, duchowego lidera. Nie przychodzę nikogo nawracać. Jedynym, co chciałbym zrobić, to informować, dostarczać wiedzy, a decyzję niech każdy podejmuje sam.

Nie jest tak, że Kościół walczy o klienta?

Zanim Kościół zacznie walczyć, wystarczy żeby sensownie zakomunikował to, co ma do powiedzenia. I to niekoniecznie „na ostro”. Ludzie są dzisiaj bardzo wrażliwi na próby wejścia w ich osobistą sferę, a z mojego doświadczenia wynika, że czasem wystarczy po pierwsze wykonać robotę PR-owca, czyli przepłynąć przez głowę wątpiącego czy krytyka trałowcem i zdjąć wszystkie miny, które ktoś mu w niej postawił w sprawach Kościoła. Następnie trzeba mu powiedzieć, jak sytuacja wygląda naprawdę, ośmielić go, żeby wypłynął na kościelny akwen i sam się przekonał. Jeśli się zdecyduje, Kościół przestaje być dla niego odziedziczoną po babci domeną smutnych księży. Wielu moich znajomych i nie tylko znajomych uważa, że w Kościół wynaleziono tylko po to, żeby zabraniał ludziom seksu. To niesamowita frajda pokazać człowiekowi, że chodzi tu jednak o coś więcej.

Skąd pomysł, żeby powiązać z publicystyką religijną grę planszową i karciankę? Karty mocy ze świętymi???


(śmiech) Kiedy byłem młody, jedną z moich ulubionych gier była „Magia i miecz”.  Wędrowało się, zwiedzało światy, dobierało się przyjaciół, wpadało na różne przygody... Dla dzieciaka to była doskonała metafora życia. Ludzie, z którymi rozmawiam o Kościele, zwykle miewali z nim różne przygody, spotykali w nim ludzi, którzy służyli im pomocą, albo przeszkadzali, odbierali siłę. Mogłem napisać dla nich po prostu poradnik, jak zachowywać się w konkretnych sytuacjach: czy można iść do komunii, gdy pół roku nie było się u spowiedzi i skąd wiadomo, że to Jezus jest tym jedynym Bogiem. Zdecydowałem jednak, że ubiorę to w formę gry. Chciałem, żeby zdobywaniu wiedzy towarzyszył gadżet, bo życie nie składa się wyłącznie ze studiowania opasłych tomów, co uwielbiam, ale ma również momenty zabawy.

"Monopol na zbawienie" jest tak pomyślany, że można go czytać bez gry, a można też pobawić się grą pomijając książkę, iść do przodu, zbierać patronów, otrzymywać przestrogi, trafiać na pola grzechów, albo czytać tylko fragmenty książki i skupiać się na pytaniach, które są w niej postawione.

Czy możliwa jest we współczesnym świecie rozmowa bez używania języka pop kultury?


Oczywiście że tak, ale czasem warto pobawić się i tym kodem. Język pop kultury to słodycze. Nie da się żyć na diecie złożonej wyłącznie ze słodyczy, bo jest to niezdrowe. Ale jeżeli obiad składający się z ziemniaków, schabowego i kapusty opakujemy w obietnicę deseru, który pojawia się na horyzoncie i czujemy jego woń, to nie ma w tym absolutnie nic złego. Pragnienie deseru i pragnienie pop kultury są czysto ludzkimi pragnieniami. Sensowne zarządzanie życiem polega nie na tym, żeby w ogóle nie oglądać seriali, tylko na tym, żeby znać proporcje pomiędzy "Dr House’m" a dziełami Kurosawy.

Czy da się poprzez język pop kultury dotknąć tajemnicy?


Nie sądzę, choć można próbować zasugerować pewne rzeczy. Można próbować się do nich zbliżyć, podprowadzić kogoś do kościoła posługując się tym językiem, ale dalej musi on trafić do „świętego świętych” i następuje chwila totalnej ciszy. Gdy człowiek stamtąd wyjdzie, pojawia się zupełnie inny język. Używam go, gdy próbuję pisać nie tylko o bieżącej działalności Kościoła, ale i o tajemnicy, której w nim doświadczam. To nie może być język ckliwy, nie może być czysto technicznym slangiem. O wierze trzeba opowiadać językiem normalnego doświadczenia. Bo to nie jest romans z serii „Harlequin”, ani teoretyczne ćwiczenie dla teologów, specjalistów od technologii kontaktów z Bogiem.

Na jakiej zasadzie dobierał pan modlitwy do zamykającego książkę modlitewnika?


To są najprostsze teksty, bez żadnych fikołków: teksty, które pomogły mi w życiu, sprawdziły się i wiem, że działają. Chciałem też zamieścić w tej części książki kilka wierszy, które nie opowiadają w prosty sposób o Bogu, ale moim zdaniem w fantastyczny sposób otwierają na przestrzeń, jaką każdy z nas ma nad głową. Bardzo często zdarza mi się, że jakiś wiersz albo fragment prozy staje się dla mnie humusem modlitwy, materiałem do medytacji. Rozmyślanie, modlitwę, która wyrasta ze słów czytanego tekstu, odkryłem, gdy byłem w nowicjacie u dominikanów. Siedzisz przed Bogiem, czytasz tekst, patrzysz, jak on w tobie pracuje, jak jego słowa w tobie rezonują. Podobnie jest ze słowami modlitw, które umieściłem w modlitewniku, które powtarzali od lat ludzie na całym świecie. Takie modlitwy działają jak rezonans magnetyczny - umieszczasz swoją duszę w polu wytworzonym przez takie właśnie słowa i natychmiast uzyskujesz obraz swojej kondyncji psychicznej, duchowej, widzisz, w którym miejscu masz problem, a gdzie wszystko jest OK.

Czy nie przeraża pana trochę sytuacja, że od 4. listopada, kiedy ukaże się pańska książka, wiele osób może mieć w ręku "Monopol na zbawienie"?

Nie (śmiech). W chrześcijaństwie piękne jest to, że każdy z nas rzeczywiście ma monopol na zbawienie i nie stoi to w sprzeczności z monopolem innego człowieka. Każdy z nas ma wyłączność na świętość. W „Apokalipsie” napisano wyraźnie - każdy z nas dostanie kamyk, na którym jest napisane jego imię. Nikt  tego imienia nie zna, tylko Bóg i konkretny człowiek. To jest monopol na tę relację, a jednocześnie monopol, który może mieć każdy, a na dodatek nie wyklucza to relacji, jakie jednocześnie możemy mieć z innymi ludźmi. To mnie zachwyca i pewnie dlatego jestem katolikiem.

Rozmawiała Magdalena Walusiak