"Lekcja tańca" to kolejna książka autorki bestsellerowej powieści "W ogrodzie Mirandy". Tym razem bohaterką jest młodziutka balerina Julia. Premiera już dziś.


Katarzyna Krenz o sobie i "Lekcji tańca":

 

W gdańskiej Państwowej Szkole Baletowej spędziłam 9 lat, tam również zdałam maturę. Byłam uczennicą słynnej Janiny Jarzynówny-Sobczak, której tę książkę dedykuję. Jej osobowość, jej poglądy na temat sztuki, jej wspaniałe choreografie, które przeszły do historii polskiego baletu, miały ogromny wpływ na całe moje późniejsze życie i drogę twórczą.  

W "Lekcji tańca" szkoła stanowi swego rodzaju teatralne „didaskalia”, które pozwalają nam wejść w ten nieznany świat, zajrzeć za kulisy. To swego rodzaju scenografia lekcji życia, z którą będzie musiała się zmierzyć bohaterka.

Julia Orawska wierzy, że sztuka wymaga od niej poświęcenia, dlatego stawia wszystko na jedną kartę. Ceną jest samotność i rezygnacja z trwałych związków. Julia jest gotowa zapłacić tę cenę. "Lekcja tańca" to opowieść o blaskach i cieniach kariery baletowej, która siłą rzeczy jest niezwykle krótka, dlatego walka o solowe role bywa bardzo dramatyczna. Śledząc losy bohaterki, mamy okazję poznać reguły gry, jakimi rządzi się ten zawód, oraz cenę jaka trzeba zapłacić za sukces.

 

Podział tekstu na akty i intermezza świadomie nawiązuje do budowy spektaklu teatralnego.

AKT I ukazuje Julię w okresie „formującym”. W balecie pełne wykształcenie i gotowość do zawodu osiąga się bardzo wcześnie, często jeszcze przed maturą. Dlatego Julię poznajemy w szkole, a nie w teatrze: gdy inni młodzi ludzie (nie związani z baletem) dopiero zastanawiają się nad wyborem przyszłego zawodu, idą na studia, uczą się etc., Julia jest już dawno zdecydowana, od dziecka występuje na scenie, na konkurs do Lozanny jedzie (i wygrywa) na rok przed maturą, a angaż do zespołu Teatru Wielkiego otrzymuje zaraz po ukończeniu szkoły i w dwa lata później jest już solistką.

Kariera
Do wielkiej kariery na scenie potrzeba: 1/ odpowiedniej aparycji, 2/ predyspozycji fizycznych i ogromnych możliwości technicznych 3/ wielkich uzdolnień, krótko mówiąc: talentu.
Jeśli w szkole uczeń /uczennica nie są wybitni, później, już w praktyce zawodowej mają mniejszą szansę, by osiągnąć coś więcej, zwł. w balecie klasycznym. Będą występować na scenie, ale raczej tylko w zespole; może się też zdarzyć, że ktoś zostanie znakomitym pedagogiem czy choreografem.

Związki
Historia miłości Julii i Radka to przykład „w pigułce”, jak silne emocje wiążą się z tym zawodem, w którym celem nadrzędnym i najważniejszym jest: sukces, kariera, pozycja solisty, główna rola, praca w renomowanym zespole etc. Wysiłek, jaki trzeba włożyć, by to osiągnąć, jest tak wielki, że nie dziwią towarzyszące temu inne uczucia, jak choćby zawodowa zawiść. Bo tu jest tak, że wszyscy pracują ciężko, ale nie wszystkim się uda, wybiją się tylko najlepsi.   


Listy Tamary wprowadzają nas w świat sztuki. Julia jest młoda i niecierpliwa i listy starej ciotki ją irytują. Z czasem zmuszona jest jednak przyznać, jak wiele jej dawały, przy okazji ucząc głębszego rozumienia sensu sztuki.

Historia rodziny Parnellów składa się na malowniczy świat klanu artystów i ludzi miłujących sztukę. Jednak poza tą malowniczością widzimy, jaka bywa cena sztuki, zaczynamy rozumieć, czym tak naprawdę jest wysiłek i poświęcenie, jakich wymaga balet. Z czasem, wraz z Julią, dowiemy się też, że sztuka może być glejtem do tajemniczego świata ducha i kreacji twórczej, ale nie chroni przed wojną czy stalinowskim więzieniem.


AKT II ukazuje Julię jest w doskonałej sytuacji wyjściowej do wielkiej kariery. Nagroda na konkursie, pozycja solistki w Teatrze Wielkim w Warszawie, pierwsza wielka rola, zbliżający się wyjazd na tournée… Julia ma niespełna 20 lat, a tak wiele już osiągnęła. I wiele jeszcze może osiągnąć. Dlatego tak bezwzględnie walczy o to, by nic i nikt jej w tym nie przeszkodził. Z tego powodu jako „przeszkodę” traktuje zarówno miłość Patryka, jak i odziedziczone po ciotce Tamarze mieszkanie w Krakowie. Zabierają jej czas, każą podejmować jakieś decyzje, czyli – jej zdaniem – odciągają od tego, co dla niej jest najważniejsze: od baletu.

Kariera w tym zawodzie trwa bardzo krótko, w wieku 35 lat można już przejść na emeryturę. To sprawia, że tancerze z chwilą zdania matury postrzegani są przez osoby z zewnątrz jako „dorośli”. Stąd konflikt między Julią a Patrykiem jest podwójnie umotywowany: on „dopiero” kończy studia, a ona „już” pracuje, ale faktycznie to ona jest dużo młodsza od niego. Dlatego właśnie (a nie tylko z powodu kariery) Julia czuje, że nie jest gotowa do dorosłego życia, małżeństwa, dzieci etc.. Dlatego tak gwałtownie broni się przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji, zrywa (usiłuje zerwać?) z Patrykiem, odrzuca jego miłość, mimo że nie chce go tracić jako przyjaciela.

Musimy jednak stwierdzić, że nawet jeśli ta walka o karierę i niezależność może nam się niezbyt podobać czy wydawać zbyt twarda i pozbawiona sentymentów (Julia nie chce mieszkania w Krakowie i zamierza je sprzedać, odrzuca oświadczyny Patryka, nie chce też zbyt bliskiego z nim związku, ponieważ boi się zobowiązań) – to jednak zmuszeni jesteśmy przyznać, że sukces nie przewrócił jej w głowie. Julia nie jest samolubną egocentryczką, po prostu wierzy wyłącznie w ciężką pracę i poświęcenie wszystkiego dla sztuki.  

AKT III / IV – Z takim nastawieniem tym trudniej przyjdzie się Julii zmierzyć z sytuacją, która ją zaskakuje i „wyrzuca za burtę” (nie wiadomo, czy tylko chwilowo). Wypadku i operacji Julia nie miała w planach, z tym nie poradzi sobie, po prostu wkładając więcej wysiłku w ćwiczenia na sali baletowej. Nagle musi się nagiąć, ustąpić, cierpliwie poczekać na wynik. Przeżywa traumę tym większą, że przyszłość jest niepewna: nie wiadomo, czy po wypadku nie pozostanie jakiś uraz, który uniemożliwi jej powrót na scenę.


Przeczytaj fragment "Lekcji tańca":



Kiedy się nie ruszała, ogarniał ją niepokój. Tak jakby ruch ciała tworzył wokół niej bezpieczny parawan. Świat pędził, ale i ona biegła. Jak planety, każda na swojej orbicie, które nie mogą się zderzyć.
Zawsze taka była, odkąd pamięta.
— Usiądź, Julko, trzy minuty wytrzymasz na pewno — tato przytrzymywał ją za rękę, pokazując zegarek. — Spokojnie, oddychaj.
— Już? — Zrywała się od stołu, z kanapy, krzesła.
— Dokąd to? — wołała za nią Alicja. Żeby biec. Tylko właśnie — dokąd? Na podwórko, do koleżanki? Przed siebie? Dopiero taniec nadał jej ruchom cel i kierunek. Był
po coś. Coś z niego wynikało. Nieraz po powrocie ze szkoły zamykała się w pokoju, zmęczona wielogodzinnymi ćwiczeniami, i puściwszy radio na cały regulator,
zaczynała tańczyć, a raczej miotać się szaleńczo między biurkiem a łóżkiem, wymachując bezładnie ramionami, potrząsając włosami i wijąc się jak wąż.
Mogłaby dziko wrzeszczeć: mam ciało, tańczę! Ale zamiast tego wolała po prostu dziko tańczyć.
— Lepiej wyszłabyś ze mną na podwórko — namawiała ją Kasia Brach z pierwszego piętra. — Po ci te balety?
Jak to po co? To było takie proste. Bo ciało to ruch. Bez ruchu nic nie ma, nic się nie dzieje, nic nie może się stać. A po ruchu jest tylko nuda i pustka. Więc może po to tańczymy, żeby udowodnić sobie i innym, że żyjemy? Żeby uwolnić się od twardego dotyku ziemi, pokonać siłę grawitacji? Podskoczyć wysoko i — nie spaść?
Słowa wyrażały mniej, oszukiwały. Zmieniały, ale nie tak, jak tego chciała. Kazały kluczyć, tłumaczyć, dopowiadać. Ciało lepiej radziło sobie bez mówienia.
Przynajmniej jej ciało.
Wystarczyło wstać, wyprostować plecy, odchylić głowę, napiąć ramiona, zmarszczyć brwi. Spojrzeć prosto przed siebie albo zamknąć oczy.
To było jak mowa. Jasna, czytelna mowa.
Zapamiętała taką scenę z dzieciństwa.
Lato tamtego roku było wyjątkowo upalne. Nawet w domu babci w Konstancinie, dokąd przyjechali, uciekając przed rozpalonymi ulicami Warszawy, trudno było oddychać.
Julia narzekała, że krzesło ją parzy i dlatego nie może grzecznie siedzieć przy stole.

Mama wsadziła ją do wanny.
— Popluskaj się — powiedziała. — To cię ochłodzi.
Bawiła się w chłodnej kąpieli, dopóki statek i samolot, które tato dla niej zrobił z papieru, nie rozmokły, a ona nie zmarzła.
Ociekając wodą, przeszła przez puste pokoje w poszukiwaniu rodziców i Babani, ale nigdzie ich nie było.
Z mrocznego domu wyszła do ogrodu. Słońce oślepiło ją, pozbawiając kwiaty i trawę kolorów. Zakryła oczy dłonią. Byli tam. Siedzieli wszyscy w wiklinowych fotelach przy stole pod jabłonią.
Zaczęła biec do nich, ale nagle przystanęła, unieruchomiona przez ból. Ścieżka była wysypana żwirem, ostre krawędzie kamyków kłuły ją w bose stopy niczym kępa ostów w kącie ogrodu, którą starannie omijała, odkąd próbowała wyjąć stamtąd piłkę. Mrowienie przebiegało przez kręgosłup i kark aż po czubek głowy. Bała się poruszyć.
Spróbowała iść ostrożnie, stąpając na półpalcach. Po paru krokach odkryła, że łatwiej się idzie, jednocześnie unosząc ręce do boku. Wtedy ciało było jakby lżejsze.
Już prawie dochodziła do trawnika, zostało zaledwie parę kroków, gdy ktoś powiedział:
— Zdaje się, że mamy w rodzinie kolejną tancerkę.
W tańcu najbardziej lubiła jego zmienność. Był jak morze, które ujrzała po raz pierwszy, gdy pojechała z rodzicami na Hel. Miała wtedy pięć, może sześć lat.
Ruchliwa, rozmigotana płaszczyzna przypominała jej dywan w pokoju stołowym u rodziców Kasi Brach,
który musiały obchodzić naokoło, żeby go nie pobrudzić. Julka stawała z boku, na wypastowanym parkiecie, między oszkloną meblościanką a brzegiem wełnianej kowarskiej puszczy, gdzie myśliwi polowali na smukłego jelonka ukrytego w gąszczu wysokich traw. Mrużąc oczy, obserwowała, jak barwy i kształty zaczynają się mieszać, zlewać, jak zacierają się kontury. To kolorowe mieszanie i zlewanie wprawiało ją w trans. Bezwiednie zaczynała się kołysać, jakby przez pokój przeszedł podmuch wiatru.
Co wieczór, na plaży, zachód słońca rozwijał taśmę złota i czerwieni. Czekała na tę chwilę. Zadzierała głowę do góry, zastanawiając się, w którym miejscu niebo się zagina, żeby spaść do morza. Bo że spadało, tego była pewna, ponieważ im dłużej patrzyła, tym ono było niżej, aż w końcu dotykało horyzontu i znikało. Jednak, mimo że na własne oczy to widziała, nie potrafiła rozwiązać zagadki: gdzie się zaczyna, a gdzie kończy morze? A niebo? I kiedy się spotykają? Mogłaby tam pójść, żeby to sprawdzić, ale bała się dali i wody, która niebezpiecznie podkradała się pod brodę, zalewała usta, wpływała do nosa i uszu. Dlatego przezornie zostawała na brzegu, aż stopy wrastały w brzeg, coraz głębiej i głębiej, podmywane przez morską pianę.
Kucając, przegarniała zmierzwione frędzle wody. Pod paznokcie dostawał się mokry piasek, chłodny i miękki jak plastelina. Trochę uwierał i trudno go było wymyć, przyklejał się też do nasmarowanego olejkiem ciała. W ogóle był grząski i to nie bardzo jej się podobało.

Wtedy jeszcze nie wiedziała, że pewnego dnia poczuje pod nogami swoją „ziemię”. Podłoga w sali baletowej była twarda, ale zarazem sprężysta, żeby łatwiej było się od niej odbić i skoczyć wysoko, a potem spaść miękko jak kot. A ona tak bardzo lubiła skakać.
Poprzez szum morza i wiatru usłyszała głos mamy. Wołała, żeby Julka poszła z nią popływać. Ona jednak udawała, że jest zajęta: teraz nie mogę, muszę złowić muszelkę, policzyć kamyki, schwytać różową galaretkę meduzy. Poza tym nie rozwiązała jeszcze swojej zagadki: co robią niebo i woda tam daleko? Czy to woda zmienia się w powietrze? Czy powietrze zaczyna pienić się i płynąć ku brzegowi jak morska fala? Może się mieszają?
Na pewno muszą się mieszać, pomyślała rozsądnie. Koziorożce zawsze myślą rozsądnie, Babania tak mówiła.
Osłoniła oczy mokrą ręką, wpatrując się w gęstniejący granatowy zmierzch wokół niej. Woda także stała się dziwnie gęsta, stalowoszara i sprężysta jak plandeka ich namiotu na campingu za wydmami. Czarne sylwetki pływaków poruszały się w niej powoli i z wysiłkiem, a może tylko leniwie.
Jeszcze nie potrafiła nazwać tej dziwnej melancholii, która ją ogarnęła, ale kiedy włożyła karbowaną muszelkę do ust, po raz pierwszy oprócz smaku soli i kredy poczuła, że coś się z nią dzieje. Przenikał ją dziwny, nienazwany ból. Były w nim i ten słony smak, i twarde połyskliwe drobinki pod paznokciami, i długie, nierów-
ne cienie na piasku. Wieczorna bryza, chłodny dreszcz i gęsia skórka. Leniwy ruch fal. Rozkołysanie.

Swietłana Michajłowna Borodina nigdy nie owijała słów w bawełnę. Twierdziła, że to dla ich dobra.
— Lepiej, diewoczki, żebyście od razu przyzwyczai ły się do twardych reguł naszego zawodu — powtarzała.
Ta lekcja tańca klasycznego nie należała do udanych.
Julię od rana bolał brzuch, chociaż na miesiączkę było o dobrych parę dni za wcześnie. A do tego ten deszcz po drodze do szkoły i szare światło w sali baletowej, którego nie zdołał rozproszyć rząd okien zajmujących całą długość jednej ze ścian ani nawet zapalenie lamp pod sufitem.
Julia zawsze twierdziła, że pogoda, jeśli o nią chodzi, mogłaby nie istnieć, podobnie jak wiele innych codziennych spraw, zjawisk i czynności. Rozróżniała dwa stany: dobrej pogody po prostu nie było, bo nie stanowiła przeszkody. Przeciwnie: słońce dodawało energii, rozgrzewało mięśnie. Natomiast listopadowa plucha, gdy powietrze przesiąknięte wilgocią sprawiało, że człowiek natychmiast przemarzał do szpiku kości — to taka pogoda była, bo przeszkadzała. W dodatku, biegnąc od autobusu w kierunku ulicy Moliera, gdzie znajdowała się szkoła, Julia musiała uważać na kałuże, żeby nie przemoczyć butów. W ostatnim tygodniu na partnerowaniu znów obtarła do krwi prawą piętę i dwa palce lewej stopy, i rany, zaklejone plastrami, wciąż narażane na urazy podczas codziennych ćwiczeń, jeszcze się nie zagoiły. I jak na złość, oczywiście musiała zaliczyć dwie kałuże. Od przenikliwego zimna mięśnie tak jej zesztywniały, że nawet solidna rozgrzewka przed lekcją nie pomogła — ciało odmawiało posłuszeństwa.

 

— Orawskaja, co ty wyprawiasz? — Profesor Borodina miała wyraźnie zły humor.
Ten okrzyk nie wróżył nic dobrego. Widocznie listopadowa plucha działała także na dorosłych. Rosjanka dopadła Julię tak gwałtownie, jakby ją chciała uderzyć. Albo ugryźć.
— Stań w attitude! — rozkazała krótko. A kiedy Julia, przytrzymując się lewą ręką drążka,
posłusznie uniosła prawą nogę do tyłu i zgięła pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, tamta chwyciła ją mocno za kolano, po czym dociskając drugą ręką biodro do dołu, ustawiła prawidłowo sylwetkę. Julia syknęła z bólu.
— I czego tu się krzywić i syczeć? — Pani Swietłana nie znosiła tak zwanych „komentarzy”. Była zdania, że uczyć się i cierpieć należy bez skarg. — Na taki luksus może sobie pozwolić tylko ktoś, kto dobrze wykonał swoją pracę. Spisał się na medal. A my co tu mamy? Pięta nie wykręcona, kolano nogi opornej miękkie jak rozgotowany ziemniak! I żadnego pionu, żadnego aplomb! No, moje panny! — Odwróciła się od Julii i spojrzała na pokrywające całą ścianę lustro, w którym odbijały się sylwetki pozostałych uczennic. — Na taki pochmurny dzień jest tylko jedna rada: dać z siebie wszystko.
Julia zacisnęła zęby. Chwyciwszy drążek prawą ręką, stanęła w piątej pozycji, gotowa do powtórzenia adagia z lewej nogi.
Czekała na muzykę.
Ledwie zaczęła ćwiczenie — do którego pan Figlar, ich akompaniator, niezmiennie, od lat, grał zawsze to samo pas de deux z III aktu Śpiącej królewny — Swietłana Borodina jednym susem znalazła się z powrotem przy niej. Zgiętym palcem wskazującym puknęła Julię między łopatki, jakby to były drzwi, a nie plecy, wierzchem dłoni popchnęła jej brodę do góry tak mocno, aż głowa odskoczyła w tył, jednocześnie ostrym czubkiem buta wykręcając na zewnątrz stopę nogi opornej na podłodze.
Mimo to wciąż nie była zadowolona.
— No tak, ja rozumiem — zaczęła ze złośliwym błyskiem w oku. — Po co się wysilać, harować, pocić, skoro milej siedzieć, a jeszcze lepiej leżeć i wczasów zażywać? Jak tak dalej pójdzie, to naszej pannie Julii przyjdzie się powiesić na drążku!
Profesor Borodina była rodowitą moskwiczanką i emerytowaną primabaleriną Teatru Bolszoj. Jej wymówki, pełne rosyjskiej kwiecistości, często zmieniały się we wściekłe, dosadne oracje. Tym razem, zamiast mówić cicho przez zęby, jak miała w zwyczaju, co w jakiś sposób nosiło jeszcze znamiona prywatnej rozmowy, zaczęła wykrzykiwać podniesionym głosem. Tym samym sprawiła, że upokorzenie jednej uczennicy stało się publiczną sprawą. Pewnie słychać ją było aż na korytarzu.

Wyglądało na to, że złość ją poniosła i prędko nie skończy.
I rzeczywiście.
— Powiesz, że to tylko ćwiczenie, dlatego nie wkładasz w nie serca? A co będzie, jak oprócz zatańczenia nogami będziesz musiała pokazać, o tu — Borodina dramatycznym gestem przycisnęła obie pięści do serca — że twoja dusza umiera? Co wtedy!? Jeśli chcesz, żeby publiczność wołała: „Orawskaja mołodiec!”, nie wystarczy popisać się cyrkową techniką, która nic nie mówi. To za mało!
Pomimo listopada i bolącego brzucha Julia musiała przyznać, że i tak było nieźle. Ich nauczycielka rzadko tyle mówiła. Częściej rzucała w leniwą, jej zdaniem, uczennicę pękiem kluczy. Albo nutami, których stos zawsze leżał na fortepianie. Albo torebką. A jeśli i to nie pomogło — krzesłem. Dziewczyny nie przejmowały się tym zbytnio. Dawanie z siebie wszystkiego dotyczyło nie tylko uczniów, lecz również ich nauczycieli. Wrzaski i rzucanie przedmiotami, które akurat nawinęły się pod rękę, oznaczały zaangażowanie. Na szkolnej giełdzie najbardziej niewiarygodne metody pedagogiczne liczyły się najwyżej, oznaczały, że ich autor jest charyzmatyczny, przyciąga uwagę, skłania do maksymalnego wysiłku. Przechodzi do historii.
Julia słuchała kąśliwych uwag pod swoim adresem wyprostowana jak struna, z podniesioną głową, wpatrując się w usta profesor Borodiny. Były mięsiste i umalowane, niezbyt dokładnie, czerwoną szminką. W tej chwili wykrzywione były pogardą. Dopiero przy słowie
„mołodiec” skuliła się i opuściła wzrok. W języku rosyjskich nauczycieli tańca była to najwyższa pochwała, na którą wszyscy z całych sił starali się zapracować. Na którą czekało się bardziej niż na szóstkę z plusem.

 

Od wielu tygodni Julia nie słyszała od Swietłany Bo-rodiny nic poza krytyką. A była jej ulubioną uczennicą, przede wszystkim dlatego, że zdolną, ale również z powodu rzekomego podobieństwa do słynnej Alessandry Ferri, primaballeriny assoluty mediolańskiej La Scali. Pani Swietłana widziała ją kiedyś w Moskwie, w roli Julii Capuletti, i od tej pory marzyła, by chociaż jedna z jej uczennic osiągnęła takie szczyty artyzmu i doskonałości.
Julia przełknęła głośno, z trudem hamując łzy upokorzenia. Była zła na profesorkę, która nie dość, że zawsze widziała i wytykała najdrobniejsze nawet błędy, jeszcze robiła to bezlitośnie, nie przebierając w środkach. Na siebie też była wściekła. Bo gdyby faktycznie lepiej pracowała, zasłużyłaby nie na naganę, tylko na pochwałę. Kto wie, może nawet usłyszałaby: mołodiec. Była piątkową uczennicą, pracowitą i ambitną, jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą w klasie, a obrywało jej się, jakby była... czwórkowa. Zwyczajna.
Zacisnęła zęby. W tym zawodzie nie ma większego wyboru: albo jesteś bardzo dobra, świetna, porywająca, albo na zawsze pozostaniesz w tle. W cieniu. Nikt nie zapamięta twojego nazwiska, a bez nazwiska będziesz nikim. Trybikiem w corps de ballet, ważnym dla spektaklu, ale tylko trybikiem.



Wydawnictwo Literackie /F.N.