Małgorzata Kalicińska, autorka cyklu „Nad Rozlewiskiem”, opowiada o dzieciństwie na warszawskiej Saskiej Kępie i swojej nowej książce, która wkrótce trafi do księgarń.


Napisała Pani trzy książki, które w ciągu trzech lat stały się bestsellerami i wciąż świetnie sobie radzą na listach najlepiej sprzedawanych polskich książek beletrystycznych. Pani tymczasem planuje wydanie nowej książki, która jednak nie będzie powieścią...

Zakończyłam już prace nad tą książką, a zaczęłam ją pisać znacznie wcześniej niż „Rozlewisko”. To kolejna książka, która wylazła z szuflady, za co wszystkich moich czytelników bardzo przepraszam. Te książki jakoś tak mi z szuflad wypływają...

Ile ma Pani w domu szuflad?

Na szczęście to już chyba ostatnia, nie mam więcej asów w rękawie (śmiech). To są moje wspominki z dzieciństwa od jednego do piętnastego roku życia. To dla mnie najbardziej kolorowe czasy. Mam niesamowitą pamięć, w związku z tym bardzo chciałam uchronić od zapomnienia wszystkie wspominki, które w sobie mam, a które opowiadane moim dzieciom powodują u nich taaaaakie wielkie oczy ze zdziwienia. Czyli wakacje, podwórko, rodzina, smaki, zapachy...
Nie jest to powieść, czyli wykreślam się na jakiś czas z nurtu powieściowego. I chyba dobrze.

Pamięć musi mieć Pani naprawdę niesamowitą, ponieważ zaczyna Pani swoje wspomnienia od wymienienia wszystkich lokatorów Pani bloku, z każdej z czterech klatek i z każdego piętra.

Mój syn mawia żartem, że mam pamięć telefoniczną, bo jak książka telefoniczna zapamiętuję wszystkie szczegóły i detale, co nie do końca jest prawdą. Parę rzeczy musiałam dobarwić, a w kontaktach towarzyskich okazało się, że zapomniałam jedno czy drugie imię, ale naprawdę wszystkich pamiętam. To kwestia i czasów, i pamięci. W internecie krąży tekst dotyczący tego okresu zakończony pytaniem: „Jak to? I mimo wszystko przeżyliśmy i jesteśmy porządni?” Można w nim znaleźć m.in. taki fragment: „Zamiast gier playstation i fantastycznych gier komputerowych i telewizora mieliśmy prawdziwe przyjaźnie”.

... na podwórku...

Naprawdę żyliśmy wtedy na podwórku od rana do nocy. Matka zdzierała wieczorem gardło, żeby nas ściągnąć do domu. A teraz matki zdzierają gardła, żeby swoje dzieci wypędzić z domu. Inne czasy.

W jakim stopniu podwórkowe przyjaźnie i to, że ludzie po sąsiedzku tak dobrze się znali, ukształtowało Panią?

W ogromnym. Myślę, że wszystkich te podwórka i różne sytuacje rodzinne nasączyły. Odebraliśmy wtedy niesamowitą szkołę życia. Bardzo zwyczajnego, dobrego życia. Dzisiaj znam dzieci, które nie umieją zawierać przyjaźni, a my po czterech słowach umieliśmy zaprzyjaźnić się z nowymi kolegami z podwórka. Byliśmy też inaczej wychowywani, bardziej ku ludziom.

Podwórko z Pani dzieciństwa znajdowało się na Saskiej Kępie w Warszawie. Szukałam choćby słowa na temat bzów, bo tak pod wpływem piosenki Maryli Rodowicz kojarzy się w pierwszej chwili Saska Kępa, ale znalazłam opisy zupełnie innych zapachów, na przykład zroszonego podwórka.

Tak, dziewczynka lat 1-15 nie zwraca uwagi na bez. Sama zauważyłam przyrodę dopiero jako czterdziestolatka: że są krople rosy, że pięknie zachodzi słońce, że pachnie łąka itd. Do pewnego momentu tego nie widzimy, po prostu nas to nie interesuje. O wiele większym przeżyciem była piaskownica i piasek śmierdzący psimi odchodami, który mimo wszystko jakoś nas nie odstraszał, krzaki, w których miałyśmy z koleżankami dom, a także ubity plac, na którym wszyscy graliśmy w siatkę. To są dla mnie prawdziwe faktury dzieciństwa. Żaden bez czy inne kwiatki... Dla moich koleżanek być może miał znaczenie wianek z białych stokrotek, który zakładały na głowę w czasie komunii. To były jedyne kwiatki z dzieciństwa. Ja takiego wianka nie miałam.

Co Pani czuła opuszczając Saską Kępę?

Jako dziecko niewiele. Kiedy wyjeżdżaliśmy, odbierałam to jako wielką przygodę, która jest przed nami. Natomiast dziś, gdy wracam na Saską Kępę i drepczę znajomymi uliczkami, pojawia się u mnie pamięć wsteczna, jest mi jakoś miło na duszy i nawet nie rozglądam się za bardzo dookoła i nie mówię sobie: „O cholera, jak to wszystko zbrzydło, spsiało”, bo trochę niestety tak się stało. Ale moja pamięć wsteczna tego nie zauważa. W takim momencie okazuję się straszną, wysłodzoną do bólu romantyczką. Widzę, że dzisiejsza Saska Kępa to już nie jest małe miasteczko, nie ma dawnego klimatu, ale życie pędzi naprzód i nie możemy od niego wymagać, żeby tworzyło skanseny.

Pani najnowsza książka wyrasta bardzo mocno z rzeczywistości. Spotkałam się z komentarzami niektórych Pani znajomych, że rozpoznają siebie w „Rozlewisku”. Czy cykl również wyrasta z rzeczywistości?

Bardzo.

A czy może to działać w drugą stronę? Czy książki mogą mieć wpływ na rzeczywistość?

Zdecydowanie. Jeżeli przeżywamy jakieś książki w szczególny sposób, to oczywiście mają one na nas wielki wpływ. Podam przykład: mój kumpel z podwórka Kubuś Moszcz był chłopczykiem wychowanym na „Mikołajkach” Sempe i Goscinnego. Proszę sobie wyobrazić, że „Mikołajki” były wydane w Polsce w latach 60., to nie są książki teraz odkryte. Chociaż Kuba jest dziś poważnym panem filozofem, ma „mikołajkowaty” typ poczucia humoru. Czyli „Mikołajki” odcisnęły na nim ogromne piętno. Docierają też do mnie głosy od czytelniczek, że „Rozlewisko” sprawiło, że wydarzyło się coś w ich życiu. Jedna z nich zdobyła się na odwagę zadzwonienia do dawno niewidzianej matki. Wie pani, poryczałam się przy tym mailu. Panie nie widziały się ponad 16 lat. Oba samce, oba rude, oba kotne. Rozstały się we wściekłej niechęci i młodsza z nich po przeczytaniu „Rozlewiska” stwierdziła, że zadzwoni do matki. Napisała też do mnie młoda dama, że już wie, jak będzie chciała kształtować swoje życie rodzinne. Aż odbiera mi oddech. To taka frajda od losu, no i pewien ciężar odpowiedzialności oczywiście też, co nie znaczy, że będę pisała wyłącznie książki dydaktyczne.

A co Pani sądzi o określaniu Pani książek mianem „powieści terapeutycznych”?


Zastanawiam się, czy jest to w pełni zasłużone, ale jeżeli dla kogoś lektura była jakąś terapią, a wiem, że tak może być, to... tu zrobię dywagację, bo jestem kobietą dywagującą: Byłam swego czasu na koncercie Nigela Kennedy’ego z młodą damą, która chyba miała pęknięte serce. Siedziałyśmy i słuchałyśmy muzyki tego wspaniałego wariatuńcia, a ona w pewnym momencie nachyliła się w moją stronę i powiedziała: „Wiesz co, po co chodzić na terapię, skoro można przyjść na taki koncert?”. Swego czasu czytywałam powieści, które dla mnie były terapią i frajdą, na przykład „Ziele na kraterze” Wańkowicza czy inne książki, które miały w sobie pewną dawkę mądrości i łagodności. Mogę tylko podziękować panu Bogu za to, że ktoś nazwał moją powieść terapeutyczną. Ale oczywiście wiem też, że na mój temat wylewane są wiadra różnego rodzaju niechęci, pomyj i fochów, i to też jest w porządku.

Przejmuje się Pani krytycznymi recenzjami?


Nie, one powodują, że nie mam bąbelków pod beretem. Gdy wracam ze spotkania, na którym zostałam mile wysmarowana miodem i masełkiem, wchodzę natychmiast na forum, gdzie dostaję baty i od razu wiem, gdzie jestem i kim tak naprawdę jestem. Proszę wierzyć: nie odbiło mi i doskonale sobie zdaję sprawę, że nie stworzyłam wielkiego przełomu w literaturze, tylko paru osobom więcej niż to normalne sprawiłam frajdę. Tylko tyle. A ponieważ mamy czasy, jak je nazwałam w powieści, jętek jednodniówek, to jestem taką jętką jednodniówką. Co prawda trzeci sezon, za co dziękuję, ale cały czas wiem, że przyjdzie taki moment, gdy telefon przestanie dzwonić i wszystko ucichnie. Takie mamy czasy.

I co wtedy?

Będę sobie siedziała, pisała następne rzeczy, robiła przetwory na zimę, pieliła ogródek i zachwycała się widokiem z okna.



Rozmawiała Magdalena Walusiak