„Inspiruję się historiami z prawdziwych ulic i sal sądowych w Szwecji” - rozmowa z Jensem Lapidusem, autorem powieści "VIP room”.
Teddy, główny bohater Pana książki, to były więzień, pochodzący z Serbii i mieszkający w Sztokholmie, człowiek obracający się w „nieodpowiednim towarzystwie” – taki antybohater. Ale wygląda na to, że opisywanie wydarzeń z perspektywy czarnego charakteru jest dla Pana interesujące. Czy zatem zło jest ciekawsze dla fikcji?
Zawsze bardziej fascynowały mnie czarne charaktery, a nie oficerowie policji czy perfekcyjni dobroczyńcy. Wydaje mi się, że źli bohaterowie są bardziej ludzcy. Taki trend pojawił się ostatnio także w dobrych serialach telewizyjnych, na przykład, „Breaking Bad”,„Homeland” i im podobnych. To dla mnie źródło nieustającej inspiracji.
Skąd pojawił się pomysł na akcję w powieści „VIP room”?
Akcja oparta jest na prawdziwej historii, w którą byłem zaangażowany. Pewien Norweg porwał dwóch bardzo bogatych przedsiębiorców. Zaatakował ich, a następnie więził w ich własnym mieszkaniu przez długi czas. Został za to skazany na 18 lat więzienia. Zafascynował mnie ten rodzaj zbrodni, w której rozwija się nieunikniona więź pomiędzy oprawcą i ofiarą.
Teddy i Emelie, bohaterowie Pana powieści, żyją w pozornie różnym środowisku. Ona dostaje pracę w firmie prawniczej, on – ze swoją niejasną przeszłością – prawdopodobnie nigdy nie powinien się w jej świecie znaleźć. Ale są sobą nawzajem zafascynowani. Co zatem ich łączy?
Obydwoje są ambitni. Emelie wspina się po ścieżce kariery, a Teddy chce stać się częścią społeczeństwa: zostać prawowitym obywatelem. Ale nie rozmawiają o tym, nie poświęcają temu wiele uwagi. Reprezentują typ ludzi, których można spotkać w północnej Szwecji: są małomówni i raczej nieśmiali.
W wywiadach wspomina Pan, że zawód obrońcy sądowego jest świetną inspiracją do pisania. Czy łatwo jest pogodzić ze sobą te profesje? Czy ciekawszym zajęciem jest przygotowywanie raportu due diligence czy pisanie thrillera?
[Śmiech] Teraz już nie piszę raportów due diligence. Pracowałem wcześniej w firmie prawniczej, która reprezentowała spółki handlowe, ale to było dawno temu. W tej chwili zajmuję się jedynie prawem kryminalnym, występuję w charakterze obrońcy. Muszę przyznać, że uwielbiam przebywać na sali sądowej, a moje doświadczenia zawodowe często wykorzystuję w książkach. Ale lubię też być częścią prawdziwego świata i dlatego nie porzuciłem dotąd praktyki sądowej.
James Ellroy, Dennis Lehane, Ed Bunker – to pisarze, których nazwiska wymienia Pan wśród swoich inspiracji. Co zatem zachwyca Pana w ich stylu?
Język powieści Jamesa Ellroya jest fantastyczny. Ten puls i rytm kojarzą się raczej z poezją czy muzyką niż ze zwykłą literaturą. Z kolei Dennis Lehane zawsze przemyca jakąś naukę moralną w swoich książkach. Uwielbiam, gdy wyprowadza czytelnika na nieznany grunt i rzuca wyzwanie pojęciom dobra i zła.
Jeśli rozmawiamy o literaturze szwedzkiej, trudno nie wspomnieć o fenomenie skandynawskich thrillerów. Nie dziwne, że czytają je Szwedzi – akcja dotyczy ich rzeczywistości. Ale skąd taka popularność gatunku wśród zagranicznych czytelników?
Nie jestem pewny, czy typowa szwedzka powieść sensacyjna odzwierciedla naszą rzeczywistość. Szczerze mówiąc, większość szwedzkich książek z wątkiem kryminalnym jest daleka od realiów. Moje książki są całkowitym przeciwieństwem szwedzkiej tradycji literackiej – ja inspiruję się historiami z prawdziwych ulic i sal sądowych w Szwecji, piszę o narkotykach, napadach na bank, nieuczciwym handlu i wymuszeniach. Patrząc na te kwestie, wydaje się jakimś paradoksem, że cała ta literatura kryminalna powstaje w kraju, który należy do najbezpieczniejszych na świecie.
Kiedy był Pan najbardziej dumny jako pisarz?
To chyba za każdym razem jest chwila, gdy podchodzą do mnie kobiety i mówią „Mój syn/ mąż nigdy nie czytał książek, ale odkąd przeczytał Pana powieść, zaczął interesować się literaturą”.
Rozmawiała Magdalena Orzechowska
Komentarze (0)