Jarosław Kret opowiada o swojej najnowszej książce - zbiorze opowieści o podróżach po świecie.
Właśnie ukazała się „Planeta według Kreta” w wersji papierowej. W jakim stopniu książka koresponduje z pana programem telewizyjnym? Czy trudno było przełożyć program na słowo pisane?
Trochę (śmiech). W książce opisałem kilka miejsc, które pojawiły się w programie, ale oczywiście jest ich nieco więcej. Nie ma też niektórych, które pojawiły się w telewizji. Pretekstem do tej książki był program, który na razie jest zawieszony, ponieważ urodziło mi się dziecko i dzisiaj ono jest ważniejsze od jeżdżenia po świecie. Gdy robi się taki program, trzeba być niemal non stop w podróży, a nie mogę intensywnie podróżować, bo nie chcę zaniedbać małego Frania. Ale zebrałem wcześniej sporo materiałów, przeżyć i refleksji. Niektóre rozdziały to po prostu słodkie opisy pewnych miejsc, za którymi tęsknię.
Wśród miejsc, za którymi pan tęskni i odgraża się „jeszcze tu wrócę” jest m.in. Palmyra...
Już nawet kilka razy tam wracałem (śmiech).
Jest też Liban, do którego, jak pan pisze, powraca pan średnio co dwa lata. Często odwiedza pan Izrael i Egipt, a przecież są jeszcze wyprawy do nowych miejsc, choćby do Ameryki Południowej. Ważniejszy jest ruch czy cel?
Ruch jest bardzo ważny, ale ważniejszy jest cel, do którego wykorzystuję podróż.
Po co więc jeździ pan na przykład na Madagaskar?
Madagaskar zacząłem obserwować na początku lat 90. Zacząłem przyglądać się niesamowitym zmianom w przyrodzie, potwornie szybkiej degradacji przyrody. To chyba trochę masochizm z mojej strony, że jeżdżę wciąż na Madagaskar i przyglądam się, jak ginie ta wyspa odrzucona przez świat. To jeden z najbiedniejszych krajów Afryki, kraj, który, w sumie Bogu dzięki, nie jest odwiedzany tłumnie przez turystów. Chociaż może, gdyby przyjeżdżało ich więcej, zadbano by bardziej o przyrodę. Ale z drugiej strony być może powstałyby tylko zamknięte enklawy, a poza nimi ludzie robiliby sobie, co chcą. Właściwie i tak robią. Madagaskar jest jednocześnie jednym z ostatnich zakątków świata, w których można zasmakować prawdziwie dziewiczej przyrody. I jeśli ma się tego świadomość, jeśli się tam zanurkuje, to tak, jakby dotykało się raju, który już jest utracony. Oczywiście ten raj ma swoje piękne oraz twarde i ostre strony. Bo raj to moim zdaniem sama czysta natura i nie może być słodki. Jeżeli umiemy zauważyć specyfikę tego miejsca, nabieramy do niego głębokiego stosunku emocjonalnego i zaczynamy się zastanawiać, jak to ratować. Cały czas się nad tym zastanawiam, ale chyba nie mam na to siły. Myślę, że są o wiele większe i potężniejsze siły, które zniszczą tę wyspę, tak jak zniszczą przyrodę na całym świecie. Tych sił nie powstrzymamy. Nie chciałbym też, żeby Madagaskar zadeptali turyści, ale do tego szybko nie dojdzie, ponieważ jest to wyspa frankofońska, więc mówi się tam tylko po francusku, a to bardzo ogranicza, bo Malgasze nie nauczą się angielskiego dla turystów tak jak ludzie, którzy robią biznes turystyczny we Francji. Dlatego turystów na Madagaskarze nie ma zbyt wielu i infrastruktura turystyczna nie jest rozbudowana. Transport czy miejsca noclegowe są tam dziś na poziomie z lat 60. czy 70.
Czy każde miejsce, do którego pan dociera, wpływa na pana emocje? A może są takie, które pozostawiają pana obojętnym?
Jest takie pojęcie jak genius loci - duch miejsca. Duch miejsca musi mieć swoją istotę. Nie jest on zaklęty tylko w kamieniach, chyba że są to super wyjątkowe kamienie. Palmyra ma tego ducha dlatego, że ni stąd ni z owąd wyrastają z pustyni pozostałości fantastycznej cywilizacji. Gdzieś ukryte i zagubione w pustyni. Czasem wręcz trudno tam dojechać, a jeszcze trudniej stamtąd wrócić (śmiech). Genius loci to są ludzie. To oni wnoszą ducha w dane miejsce, tworzą atmosferę i dają tchnienie kamieniom. Jeśli spojrzymy na przykład na warszawską Starówkę, jest ona martwa. Z jednej strony sztuczna, bo została zbudowana na nowo w latach 50., ożywa tylko w czasie wakacji. Proszę tu przyjść późną jesienią czy zimą albo wczesną wiosną - katastrofa. Pusto, szaro, ponuro. Mieszkają tu starsi ludzie w mieszkaniach komunalnych. Miasto nie daje rady z odnawianiem kamienic, dlatego infrastruktura jest mocno podniszczona. Trzeba wpompować gigantyczne pieniądze, a przede wszystkim wpuścić ludzi, którzy zaczną tu mieszkać, dbać o swoje podwórka i będzie ich na to stać. Poczują się u siebie. Genius loci panuje w różnych miejscach na świecie i przyciąga do tych miejsc. W miejscach cywilizowanych tworzą go ludzie, ale w miejscach takich jak Madagaskar jest to natura, która pozostała jeszcze pierwotna i cudowna - do zakochania i zwariowania. Trzeba umieć odnaleźć różne duchy tych miejsc, docenić i postarać się z nimi dobrze żyć.
Na Madagaskar zabrał pan ze sobą bardzo szczególną książkę „Gorącą wieś Ambinanitelo” Arkadego Fiedlera. Czy często szuka pan literackiej inspiracji przed wyprawą?
Nie szukałem inspiracji. Najpierw przeczytałem Arkadego Fiedlera i stwierdziłem, że muszę pojechać na Madagaskar. Po lekturze „Gorącej wsi Ambinanitelo” doszedłem do wniosku, że muszę tam dotrzeć. Czytałem też inne książki Fiedlera i wiedziałem, że muszę zobaczyć te owady, które on oglądał, poznać ludzi, których on poznawał... To są tęsknoty jeszcze z dzieciństwa. Wbrew pozorom nie zaczytywałem się wtedy w książkach podróżniczych. Ceniłem tylko dwóch autorów: Fiedlera z jego soczystym językiem i Szklarskiego, który w dzieciństwie bardzo zakręcił mi w mózgu afrykańskimi i australijskimi przygodami Tomka. Ta literatura bardziej przygodowa niż podróżnicza to były moje przewodniki, chciałem zobaczyć, jak opisane w nich miejsca wyglądają naprawdę. Natomiast jeżeli jadę w świat, żeby poznawać i opisywać miejsca, staram się nie korzystać z popularnych przewodników, które charakteryzują się wiedzą popularną. A ja muszę zdobyć wiedzę głębszą, którą sam potem spopularyzuję. Jeżeli już dokądś docieram, to korzystam z wiedzy ludzi, którzy są na miejscu, bo nie chcę chodzić szlakiem przewodnika i sam też nie piszę przewodników. Co prawda „Planeta według Kreta” może świadczyć przeciwko tej tezie, ale jednak nie jestem człowiekiem, który hołduje turystyce. Jeżdżę po świecie, żeby przyglądać się życiu ludzi i opisywać to życie. Żebyśmy umieli w rozsądny sposób korzystać z tego, z czego korzystają inni albo uczyć się na ich błędach. Jeżeli zrozumiemy życie innych, tzw. „obcych”, to myślę, że będzie łatwiej nam z nimi żyć tutaj, bo świat się tak zagęścił i tak skurczył, taki jest szybki przepływ ludności, że w każdej chwili możemy spotkać na ulicy potomka Indian, o których pisał Fiedler czy Szklarski i są to normalni zwyczajni ludzie, którzy przyjeżdżają do nas żyć czy pracować. Musimy nauczyć się ich rozumieć i żyć obok nich tak, jak oni uczą się żyć obok nas. Dlatego musimy rozumieć świat, z którego pochodzą.
Rozmawiała Magdalena Walusiak

Wywiady
Jak dobrze żyć z duchami miejsc
Jarosław Kret opowiada o swojej najnowszej książce - zbiorze opowieści o podróżach po świecie.
Komentarze (0)