Zacznijmy od tytułu – co to dla ciebie znaczy być „bohaterką” czy „bohaterem”?
-
W kontekście książki jest to przede wszystkim odwołanie do koncepcji Josepha Campbella, monomitu i podróży mitycznego bohatera. To nie jest jakaś archaiczna opowieść. To jest opowieść o nas. Staram się pokazać, że każdy z nas może wejść na tę drogę, rozpocząć taką campbellowską podróż i ją przebyć, najczęściej więcej niż raz. I to jest egalitarne. Ale mam też z tyłu głowy świadomość, że przejście tej podróży może doprowadzić do stania się bohaterem w rozumieniu potocznym. Jak w tym zdaniu, które wzięło się z kampanii Napoleona: „Każdy francuski żołnierz nosi w swoim plecaku buławę marszałka Francji”. Co ważne, nieustannie podkreślam, że nie chodzi tylko o bohatera, ale także o bohaterkę, a to jest niezwykle istotne. Więcej o tym w II tomie.
Podsumowując - pojęcie „bohatera” czy „bohaterki” jest wieloznaczne. Posługuję się tą wieloznacznością świadomie, pływam między znaczeniami, eksponując raz jedno, raz drugie. W końcu siłą rzeczy odwołuję się do postaci z popkultury, o których też mówi się „bohaterowie” i “bohaterki”.
Obie części "Szkoły bohaterek i bohaterów" to afirmacja odkrywania siebie, twórczego myślenia, życia w zgodzie ze sobą, spełniania pasji, rozwijania się. Jak rodzice czy nauczyciele mogą w tym pomóc dzieciom?
-
Wszystko sprowadza się do relacji, której podstawą jest absolutna akceptacja człowieka, dawanie totalnego poczucia bezpieczeństwa i postawa empatyczna. Osoba dorosła musi dawać poczucie realnej obecności, a dziecko musi wiedzieć, że zawsze można na niej polegać. To jest fundament – “wystarczy” stworzyć taką przestrzeń i już w dużej mierze osiągniemy cel, o który mnie pytasz. Ale to musi być prawdziwe i wypływać ze środka, sztucznie nie da się tego stworzyć. I między innymi dlatego jest to tak trudne.
Bardzo ważna jest także stymulacja do rozwoju, do odkrywania siebie. I tutaj rodzice mają de facto nieograniczone możliwości. Myślę, że kluczowe jest, żeby sami podążali za tym, co ich fascynuje – jeżeli macie pasję akwarystyczną czy ogrodniczą, zacznijcie od tego. Możecie w ten sposób pomóc dziecku wyzwalać ten ogień – poprzez to, co jara Was. To jak ze słońcem: ono nas opala, nawet jeśli my nie widzimy tego procesu.
W swojej książce dużo piszesz o ważnych emocjonalnie kwestiach - miłości, samoakceptacji, prawie do budowania własnej narracji. A jednocześnie też bardzo się odsłaniasz, mówisz o swoich doświadczeniach, też tych trudnych. Jak z twojej perspektywy zabrać się do rozmawiania w otwarty sposób na tak trudne tematy - szczególnie na linii "rodzic - dziecko"?
- Wszystko zaczyna się od nas samych. Ja to często tłumaczę w kontekście coming outów - dopiero pełny coming out daje wolność całkowitą i przestrzeń do powiedzenia sobie „oto jestem ja” i stanięcia w pełnej prawdzie. I nie ma znaczenia, o jakim coming oucie mówimy: czy to jest powiedzenie o swojej nieheteronormatywności, braniu antydepresantów czy czymkolwiek. Jeżeli człowiek przestaje bać się siebie, jeśli daje sobie prawo do transparentności, nie ma poczucia, że musi coś ukrywać, jest mu o wiele łatwiej się otworzyć czy rozmawiać o wszystkim.
Jeżeli np. ja nie miałem w sobie poczucia pewności czy odwagi, żeby publicznie napisać o tym, że jestem w związku z facetem – stało się to w 2016 roku, dopiero po siedmiu latach związku – to trudno mi było realnie i autentycznie się do tego odwoływać. Wcześniej, gdy np. poruszałem tematy związane z seksualnością i psychiką, zawsze z tyłu głowy musiałem pilnować, żeby nie zrobić tego słynnego przejęzyczenia rodem z kryminałów i nagle, zamiast mówienia w trzeciej osobie, nie powiedzieć w pierwszej osobie liczby pojedynczej.
Najważniejsze to przepracować swoje lęki (i inne), pogodzić się ze sobą (a to jest proces!) i posługiwać się tym mądrze w rozmowie – a potem to już płynie. Moja rada: nigdy nic na siłę. Absolutną podstawą jakiejkolwiek komunikacji jest danie prawa sobie i innym do przeżywania jakichkolwiek emocji i potrzeb, i ich ekspresji wtedy, kiedy jesteśmy na to gotowi.
Czyli nie budujmy scenki typu „usiądź, teraz będziemy dla siebie mili i otwarcie porozmawiamy na trudne tematy, bo przeczytałem poradnik i tak teraz wychowuję dziecko” .
-
(śmiech) …no dokładnie, nigdy w życiu! Przypomniała mi się jedna sytuacja odnośnie rozmawiania z dzieckiem o seksualności – myślę, że to dobry przykład w kontekście tego, o czym mówimy. Ojciec wszedł do pokoju i zobaczył, że jego syn ogląda czasopisma pornograficzne. Większość rodziców niestety mogłaby zareagować oburzeniem, zawstydzając dziecko. Zamiast tego ojciec mówi: „Słuchaj, to jest naturalne, nie dziwię się, że to oglądasz”. Naturalne też jest to, że syn oczywiście robi się cały czerwony na twarzy. I w tej przestrzeni pełnej akceptacji zaczyna się rozmowa między nimi.
Rodzic nie musi nawet mówić nic o sobie, po prostu tworzy akceptującą przestrzeń, pokazuje, że wszystko, co się z nami dzieje, jest absolutnie normalne. W tym wyraża się ta transparentność. A potem, w rozmowie, zaczyna stawiać pytania. Ten ojciec, o którym wspomniałem, siadł z synem i zaczął oglądać wraz z nim to czasopismo. I po prostu pytał, co mu się podoba. Pytał też, czy np. chciałby wziąć ślub z jedną z tych pań. On nie mówił mu, jak ma czuć. On wychodząc z przestrzeni akceptacji emocji i potrzeb pozwolił mu na samodzielne znalezienie rozróżnienia między tym, co normalne, że nam się podoba, a tym, co może niekoniecznie warto realizować w życiu. W ten sposób pomógł mu w odnalezieniu jednego z najważniejszych rozgraniczeń: akceptacji tego, co jest częścią nas, od aprobaty tego, co robimy. W tym rozróżnieniu właśnie kryje się święty Graal wychowania, ba, w ogóle naszego podchodzenia do siebie i innych.
Odchodzi od tej „figury rodzica”, która mogłaby pokarać za „niemoralne zachowanie”.
- Tak, i o to właśnie chodzi, zwłaszcza że taka postawa jest kompletnie nieskuteczna. Ona nie pozwala uwewnętrznić zasad etycznych i wartości. Robię coś, nie robię czegoś - bo boję się kary. Kiedy źródło karania znika, nic mnie już nie powstrzymuje. Prawda jest taka, że my cały czas mamy w społeczeństwie przekonanie, że autorytet to powinien być taki wiesz, odległy, niedostępny, zdystansowany, pilnujący porządku etc. A nauka, która przez lata bardzo się rozwinęła, mówi, że nie o to chodzi. Dziś już wiemy, że autorytet można zbudować tylko i wyłącznie w oparciu o zaufanie, relację, poczucie bezpieczeństwa. W relacji, która jest więzią.
fot. Przemek Staroń
A podchodząc do tematów wychowawczych od innej strony – jakie zagrożenia, o których rodzic czy nauczyciel mogą nie wiedzieć, czyhają na współczesnych uczniów? Ja np. sam jestem zachwycony, że za moich czasów nie było takich social mediów i nie mogłem stać się bohaterem żadnego "virala".
- Patrząc na ten problem z metaperspektywy, człowieka, który bardzo mocno przygląda się światu, także cyfrowemu, mam wrażenie, że zagrożenia, które przychodzą do głowy w kontekście internetu, są bardzo poważne, ale też wtórne.
Głównym zagrożeniem – i to dotyczącym rodziców – jest przede wszystkim brak wiedzy i brak świadomości tego, jak działa ludzka psychika, i co powoduje, że może się ona zacząć „rozpadać”. Jeśli rodzic będzie wiedział o tym, jak np. działa mechanizm wykluczania, będzie rozumiał zagrożenia z niego wynikające w każdej przestrzeni funkcjonowania. Bo może ono objawiać się na żywo, ale też poprzez np. wyrzucenie z klasowej grupy messengerowej, zbanowanie w jakimś medium społecznościowym itd.
Kluczowe jest to, aby wyposażyć dziecko w fundamentalne narzędzia krytycznego myślenia, które umożliwi mu weryfikowanie różnego typu informacji. Ale tak samo kluczowa jest też umiejętność zaopiekowania się emocjonalnego sobą samym. Im więcej włożymy dziecku do takiego „wiaderka”, tym trudniej komuś innemu będzie tam coś złego „dosypać”.
Ostatecznie wszystko opiera się na zaufaniu. Istotne jest to, na ile dziecko czuje, że jesteś obecny w jego życiu i że może się do Ciebie zwrócić z każdym problemem, wiedząc, że nie usłyszy hasła typu „przesadzasz”. Ja przez lata budowałem to w szkole - najważniejsze było dla mnie to, że dzieciaki nie miały oporów, żeby do mnie przyjść i poruszyć jakikolwiek temat. I tu nie chodzi o to, że masz być na tzw. “zawołanie”, że musisz mieć zawsze czas, rzucać wszystko itd. Taka postawa nie tylko by frustrowała i wyczerpywała, ale także uczyłaby dziecko, że świat tak będzie reagował. A nie będzie. Tutaj chodzi o poczucie obecności, o poczucie, że mogę na Tobie polegać, o to, że mogę zwrócić się do Ciebie z każdym problemem, a Ty nie będziesz go umniejszać, tylko dasz mi pełną akceptację moich emocji, wysłuchasz mnie, pomożesz znaleźć rozwiązanie itd.
Nawet jeżeli problem dotyczy np. bycia wyrzuconym z grupki na Facebooku czy Messengerze,
-
Oczywiście, bo wywołuje to dokładnie takie same emocje jak to, co dzieje się w realu! W zasadzie… przecież to też jest ten tzw. real. To, co dzieje się w necie, dzieje się naprawdę. I w różnych sytuacjach jest nawet bardziej destrukcyjne. Generalnie: to jest jedna z najbardziej kluczowych umiejętności, jakie można zdobyć. Nawet jeżeli człowiek przychodzi do mnie z czymś, co wydaje mi się absurdalne, to nie ma znaczenia, bo ja wiem, że dla niego to jest cały świat.
Miałem taką sytuację: przyszła do mnie uczennica i chciała omówić temat „o którym może porozmawiać tylko ze mną”. Powiedziała mi, że odczuwa lęk przed tym, że wypadną jej wszystkie zęby. Że pewnego dnia się obudzi i nie będzie miała tych zębów. Nie chciała rozmawiać o tym z innymi, bo bała się ich reakcji, bała się, że zostanie wyśmiana, a wiedziała, że mi może zaufać i pomogę jej znaleźć rozwiązanie. W ciągu kwadransa udało jej się dojść samej do tego, z czego wynikała ta obawa. To była taka ekspresowa psychoanaliza, którą ona sama sobie przeprowadziła (śmiech). Ta historia wydarzyła się w pierwszych latach mojej pracy nauczycielskiej i dobitnie mi pokazała, że kluczowe jest dawanie dziecku poczucia, że nieważne, z czym przychodzi, kluczowe jest to, aby być dla niego przystanią zrozumienia i akceptacji.
Jeśli pojawiają się w nas nawet takie zdawałoby się absurdalne lęki, to nie ma co udawać, że ich nie ma, ale trzeba im się przyjrzeć, i to z różnych stron. W tym przypadku lęk mojej uczennicy wynikał z rodzinnej historii opowiadanej przez bodajże babcię, która zapewne chciała dobrze, ale doprowadziła do wygenerowania wielkiego lęku. Ja sam nigdy nie zapomnę, jak jedna z moich cioć próbowała ostrzec mnie przed nieuważnym zbieraniem grzybów i opowiadała, jak znajomi zatruli się i umarli. Skutek był taki, że strasznie zacząłem się bać grzybów w ogóle. Nawet pieczarek na pizzy.
Ja jako dziecko bardzo bałem się kleszczy – mama tak mnie nastraszyła, że las wydawał się śmiertelnym zagrożeniem.
-
No właśnie! To jest dokładnie to: grzyby, kleszcze czy choroby, jak u Stevie Bell w „Nieodgadnionym”. Indukowanie lęku jest czymś, co najczęściej jest powodowane dobrymi intencjami, ale skutek ma odwrotny. Zostawia w nas taką pieczątkę na życie. Boimy się podejmować różne działania, ale nie ma to nic wspólnego z potrzebnym nam strachem, który ostrzega przed zagrożeniem, ale jest nabudowane na irracjonalnej blokadzie lęku. Rodzice często nie mają świadomości, że opowiada się dzieciom różne przestrzegające je anegdotki, a one to chłoną - czasem trudno uwierzyć, jak bardzo. Trzeba o dzieci się troszczyć, ale mądrze. Bo lekarstwo bywa gorsze od samej choroby. A na dodatek często jest nieskuteczne.
Twoja książka to nie tylko poradnik, ale też podróż przez popkulturę - obok Harry'ego Pottera wędrujemy tutaj przez cały przekrój najróżniejszych dzieł: od Pana Kleksa i Pippi, aż po Władcę Pierścieni i Glee. Jaką rolę pełni popkultura w życiu nastolatków dzisiaj?
-
Popkultura daje nam wszystkim niesamowicie dużo, bo - idąc za Campbellem - pełni funkcję współczesnej mitologii. A to oznacza, że pozwala nam budować swoją tożsamość, znajdować wzorce i mieć punkt odniesienia. Naprawdę my wszyscy potrzebujemy wielkich opowieści kultury i popkultury. Właśnie dlatego i właśnie po to. Wchodzimy wtedy lepiej w świat w ludzkich znaczeń i sensów, co pozwala nam się w nich odnaleźć. W nich, w świecie, w otaczającej nas rzeczywistości, w naszym własnym życiu.
Podkreślam tutaj popkulturę dlatego, że cechuje ją jedna bardzo ważna kwestia: niższy próg wejścia. Żeby przeczytać np. „Blaszany bębenek” czy „Ulissesa” trzeba jednak przejść pewną drogę intelektualną, zbudować pewien kapitał kulturowy. Nie musimy tego mieć, żeby przeczytać „Baśniobór” czy „Harry’ego Pottera” albo obejrzeć „Władcę Pierścieni” Oczywiście im więcej kontekstów kulturowych znamy, tym więcej z filmu czy książki wyniesiemy, ale to nie ma aż takiego znaczenia – to jest bonus. Chodzi o to, że zrozumiemy tę historię, ona do nas trafia, nawet jeżeli nie mamy za sobą długiego procesu edukacji. I to nie oznacza, że popkultura jest czymś gorszym – wręcz przeciwnie. Ona jest sposobem mówienia o rzeczach najważniejszych tak, żeby było to zrozumiałe, przyswajalne, możliwe do uwewnętrznienia i przyjęcia jako coś własnego. A to jest istota życia w świecie - zinterioryzować uniwersalne wartości. Podsumuję to tym, co powiedział Henri Bergson, filozof i laureat Literackiej Nagrody Nobla: o najważniejszych sprawach życia trzeba mówić językiem lekkim, ale pełnym głębi. Pełnym głębi, ale lekkim.
Napisałeś drugą część "Szkoły Bohaterek i bohaterów", w zakończeniu dość mocno sugerujesz powstanie kolejnego tomu, a na dodatek właśnie rozpocząłeś projekt Szkoła Staronia. Jak wyglądałaby idealna szkoła Przemka Staronia?
-
Idealna szkoła to szkoła nieidealna. Taka, która bardzo pozostawia za sobą kategorię idealności - bo ta jest zupełnie zbędna, niemożliwa do osiągnięcia i destrukcyjna - i skupia się na tym, co najważniejsze. Bardzo łatwo jest spojrzeć np. na Hogwart, Akademię Pana Kleksa czy nauczanie w Finlandii i powiedzieć sobie „to jest to”. Ale jeżeli przyjrzeć się tym przykładom, łatwo w każdym z osobna wskazać wady. I co z tego? Działają i tak świetnie. Bo w życiu chodzi o good enough. I z pragmatycznego punktu widzenia lepsze jest nieidealne zrobione niż idealne niezrobione.
Magiczność edukacji, o której nieustannie mówię, podobnie jak magiczność życia, wszak edukacja jest jego częścią, polega na miłości. Tak, miłości. Czyli polega na realizowaniu tego, co jest dla edukacji najważniejsze: miłości do siebie, miłości do innych i miłości do wiedzy oraz mądrości. Czyli pracuję nad sobą, buduję wspólnotę z innymi i wspólnie jaramy się wiedzą i mądrością. Niezależnie od tego, czy to jest jakaś mała miejscowość czy Warszawa, podstawówka czy szkoła ponadpodstawowa, liceum czy szkoła zawodowa, przedszkole czy uniwersytet, kółko miłośników ziemi koszalińskiej czy szkolenie dla korporacji. Wszędzie chodzi bowiem o edukację, a jej esencja jest niezmienna.
Idealna szkoła to też taka, gdzie można robić to, co się chce, w takim najzdrowszym rozumieniu tego zwrotu. Ja zawsze tak pracowałem ze swoimi klasami: co nie jest zabronione, jest dozwolone, ale wszystkich obowiązuje jedna zasada: szacunek. "Wolność człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka", jak powiedział Alexis de Tocqueville.
Wspominasz teraz o Hogwarcie, w obu twoich książkach cykl J.K. Rowling jest bardzo mocno obecny. Muszę więc o to zapytać na koniec - jaka jest twoja ulubiona postać z Harry'ego Pottera i dlaczego?
-
(Śmiech) To jest najtrudniejsze pytanie ze wszystkich. Czasami odpowiadam, że Luna Lovegood, bo ona jest pięknym symbolem tego, że człowiek, którego my często nie rozumiemy, czujemy, że jest dziwny, ma w sobie niesamowity potencjał. I może nie tylko człowiek - wszak zwierzęta zaskakują nas swoją głębią nieustannie. Gdybym miał jednak wybrać ostatecznie jedną postać, bez wykręcania się, to jest nią Remus Lupin. Stanowi dla mnie symbol nauczyciela. Szanuje dzieciaki i przekazuje im potrzebną wiedzę w sposób, który ich interesuje, a na dodatek pracuje nad sobą. Nie jest idealny. Jest dobry. I właśnie o to chodzi.
Więcej wywiadów znajdziesz na Empik Pasje w dziale Czytam.
A już 15 października w ramach Wirtualnych Targów Książki zapraszamy na spotkanie online z Przemkiem Staroniem. Rozmowę poprowadzi Justyna Dżbik-Kluge. Więcej informacji znajdziecie na stronie wydarzenia, klikając w zdjęcie poniżej.
Komentarze (0)