Image ważniejszy niż rzeczywistość. Janusz Głowacki opowiada o swojej najnowszej książce „Good night, Dżerzi” - fabularyzowanej opowieści o życiu Jerzego Kosińskiego.

Pańska książka „Good night, Dżerzi” zaczyna się od czegoś w rodzaju dedykacji...

... inwokacji raczej... (śmiech)

... i zarazem cytatu: jest to błaganie kobiety, by napisał pan tę historię i zrobił to bez żartów i poważnie. Czy w takim razie nie jest to powieść lecz prawdziwa historia? To biografia czy parabiografia Jerzego Kosińskiego?


Wszystko jest w niej wymieszane, a książka ma kilku bohaterów. Obok Kosińskiego są też kobiety, między innymi Rosjanka Masza, wielki romans, a zarazem zderzenie dobra i zła. Jest w tej opowieści wymieszanie tragedii z komedią, groteski z rzeczami bardzo poważnymi -  holocaustu z nowojorskimi seks clubami, prawdy z kłamstwem, mistyfikacją... Jest też na pewno pomieszanie konwencji. Jest to tak wymieszane, jak wymieszany jest Nowy Jork, bo akcja dzieje się właśnie w Nowym Jorku i w Moskwie. Nowy Jork to takie specjalne miejsce, gdzie wszystko się plącze i miesza. Jest tam i Moskwa i mała Odessa, i Czeczenia, o której też napisałem, ponieważ rzeczywiście spotkałem w Nowym Jorku ludzi, którzy stamtąd uciekli. Zaszokowało mnie, że rosyjska armia sprzedawała swoich żołnierzy Czeczenom. To było porażające i nigdzie wcześniej o tym nie czytałem. W Polsce panuje przekonanie, że jesteśmy najbardziej doświadczonym przez los narodem na świecie i wszyscy powinni z tego powodu wyrażać nam współczucie, a w zbrodniach i koszmarze wszyscy tkwimy po uszy. Tkwi w tym cały świat.
Wracając do książki - napisałem to wszystko pod pretekstem przygotowywania scenariusza, bo scenariusz jest pretekstem bardziej nawet niż inwokacja, którą zamieściłem jako rodzaj żartu. Nie jest to rzeczywisty apel zakochanej we mnie kobiety, dodałem ten fragment, ponieważ często byłem oskarżany o cynizm i szyderstwo. Pojawiłem się w Nowym Jorku w 1982 roku, w momencie, gdy Dżerzi czyli Kosiński, był jeszcze przez moment u szczytu sławy, a za chwilę został śmiertelnie zraniony, z czego się już właściwie nie podniósł. To jest historia tego, co się tam odbywało.

Dlaczego sięgnął Pan po tę historię prawie dwadzieścia lat po śmierci Kosińskiego?

Myślałem o napisaniu sztuki na Broadway, zresztą piszę o tym w książce. Rozmawiałem na ten temat z producentami z Broadwayu, którzy zapytali troszkę tak jak pani: „Co ty chcesz Janusz napisać?” Na co odpowiedziałem: „Zaraz, przecież to jest jednak fenomen!” Kosiński to bohater XX wieku, postać stworzona trochę jak bohaterowie na przykład „Czerwonego i czarnego” Stendhala. Jest wspinanie się w górę, jest emigracja - temat bardzo mi bliski, jest największa kariera polskiego pisarza na świecie, bo czy nam się to podoba, czy nie - taka jest prawda.

Chociaż nie dostał Nobla, o czym też pan wspomina w swojej książce.

Nobel to oczywiście coś wspaniałego, cudownego i zaszczytnego, ale nie ma porównania między nakładami książek Kosińskiego, które szły w miliony, a nakładami książek laureatów Nobla. Kosiński to taka postać jak z Dostojewskiego, wymieszanie dobra i zła. Przeszedł przez piekło, strasznie mistyfikował, ubarwiał swoje życie, uatrakcyjniał je złem: dodawał coraz więcej koszmarów, które go spotykały. Uznał, że to, co przeżył naprawdę i co było niemałym koszmarem, było za mało atrakcyjne. Może miał rację? Czasy są takie, że świat domaga się strasznych atrakcji. A potem nagle wszystko pękło: pojawili się ludzie, którzy uznali całe jego życie i twórczość za sprytną mistyfikację.

Uznali, że istnieją granice kreacji artystycznej?

Oskarżyli go, że nie pisze swoich książek. Bagatela dla pisarza. Sprawa jest bardzo skomplikowana, ponieważ Kosiński był równocześnie kimś więcej i kimś mniej niż pisarzem. Z pewnością był wielką postacią. Widział świat jako miejsce wyłącznie zła, przemocy, podłości i manipulacji. Takie są jego książki. Przy czym tuż przed opublikowaniem swojej pierwszej książki napisanej po angielsku dawał ogłoszenie w prasie: „Pisarz szuka tłumacza”. Z pewnością był wielkim mistyfikatorem. Jak dalece? Wymyślił część swojej biografii, powieść „Malowany ptak” miała być o jego dzieciństwie w Polsce. Tymczasem w rzeczywistości spędził okupację z rodzicami, chociaż wszyscy musieli się przez cały czas ukrywać i to też było piekło. Myślę, a właściwie wiem, choć kiedy go spotkałem po raz pierwszy, jeszcze tego nie wiedziałem: on przez cały czas miał w oczach strach. Bał się tego, że coś zostanie ujawnione. Kiedy spotkałem go po raz pierwszy, znajdował się na najwyższym szczycie. Był jeszcze prezesem amerykańskiego PEN Clubu, dostał szalenie prestiżową nagrodę literacką, a ja mu piekielnie zazdrościłem. Ale rzucał już za siebie spojrzenia, jakby coś go niepokoiło. Te demony, których się bał, były prawdziwe. Cały czas lękał się demistyfikacji, tego, że ktoś odkryje, jak strasznie nazmyślał.

W swojej książce opisuje pan nawet rodzaje happeningów, które miały dodatkowo kreować sytuacje zagrożenia, na przykład wynajmowanie ludzi, którzy mieli go śledzić i udawać agentów KGB.


Kosiński miał wielki talent aktorski i był fascynującym człowiekiem. Na początku wszyscy padli na kolana, bo, jak twierdzili Amerykanie, kogoś takiego jak on z Europy Wschodniej jeszcze tam nie widzieli. Ale jego kolejne książki budziły coraz więcej zastrzeżeń, a on wszystkie ataki na siebie odparowywał tym, że przeszedł holocaust, że są to polityczne, inspirowane przez komunistów napaści na niego. I była w tym część prawdy, bo rzeczywiście Polska przy pomocy pana Górnickiego ścigała go tak, jak w „Les Misérables” inspektor Javert ściga Jeana Valjeana. W Polsce Kosiński był lżony i niszczony za książkę „Malowany ptak”, którą władze uznały za absolutnie ohydny paszkwil na Polskę i Polaków. Później jak gdyby o wszystkim zapomniano, a gdy przyjechał do kraju, noszono go na rękach. I wtedy nagle na spotkaniu z Kosińskim pojawili się mieszkańcy wioski, w której ukrywał się z rodzicami w czasie wojny. Prawie tragedia grecka.

Czy nasza rzeczywistość pozwala artyście na kreowanie bez żadnych barier, na eksperymentowanie także z własną biografią, osobą, czasami nawet z własnym ciałem?

Pozwala czy nie, to się po prostu robi. Właśnie to robił Kosiński. Był piekielnie inteligentny. Wiedział, że żyjemy w czasach, w których image jest znacznie ważniejszy niż rzeczywistość. Obserwował to w Ameryce bez przerwy. W związku z tym zaczął tworzyć i kreować swoją biografię. Wspomniałem w tej książce z zazdrością, że sam czegoś takiego nie zrobiłem, chociaż miałem okazję (śmiech).
Kosiński to postać w pewien sposób tragikomiczna. Ale demony wokół niego były w pewnym sensie prawdziwe, dlatego wprowadziłem wątek pojawiających się nagle twarzy, które są dookoła i które go nie opuszczają.  Jednym z tematów mojej książki jest pytanie: los czy przypadek? Czy to się musiało tak właśnie skończyć? Czy było w tym jakieś przekleństwo rzucone na naród żydowski? Porównuję życie Kosińskiego z historią Edypa: ocalał, chociaż został skazany, bronił się i uratował, pozwolono mu wejść na szczyt i z tego szczytu go zepchnięto. Jest w tę opowieść wpisany prawdziwy dramat. Może jeszcze zrobię z tego jakąś sztukę.

Rozmawiała Magdalena Walusiak