W swojej poprzedniej książce „Jedz, módl się, kochaj” opowiadasz o swojej wyprawie do Włoch, Indii i Indonezji. Pod koniec tej opowieści zakochujesz się w Felipe, mężczyźnie poznanym na Bali – związek z nim skłonił cię do napisania „I że cię nie opuszczę”. Jakie były twoje głębsze motywacje, skąd pomysł napisania tej książki?


Każdy autor to powie, że są książki, które chce napisać i są książki, które musi napisać – „I że cię nie opuszczę” zalicza się do tej drugiej kategorii. Do mojej love story z Felipe wmieszał się Departament Bezpieczeństwa Krajowego USA, sprawiając, że sytuacja naszego związku zmieniła się z dnia na dzień. Tak wyszło, że rząd amerykański ukarał nas oboje – rozwodników cierpiących na awersję do instytucji małżeństwa – „skazując na zawarcie związku małżeńskiego”. Musiałam jakoś się oswoić z tymi nowymi okolicznościami i wymyśliłam, że uda mi się, jeśli gruntownie przestudiuję historię małżeństwa i napiszę o tym książkę.

Które mity dotyczące małżeństwa, czy to osobiste, czy to kulturowe, było ci najtrudniej obalić, kiedy pisałaś tę książkę?

Kiedy przystępowałam do tego projektu, raczej nie byłam obarczona rzewnymi, romantycznymi mitami odnośnie małżeństwa (rozwód dość gruntownie pozbawił mnie ich wiele lat temu), a dla odmiany żywiłam instynktowne przeświadczenie, że małżeństwo stanowi sztuczny konstrukt wymyślony jako narzędzie represji przez państwo i religię. Prawdę powiedziawszy cała historia jest znacznie bardziej skomplikowana. W rzeczy samej to nie państwa czy systemy religijne wymyśliły pojęcie małżeństwa, tylko jednostki i rodziny dążące do stworzenia czegoś w rodzaju więzi ochronnej, która byłaby uznawana i respektowana przez wszystkich w danej społeczności. Zszokowało mnie i zdumiało odkrycie, że represywne rządy i instytucje (na przykład Rosja sowiecka albo wczesny kościół chrześcijański) zwalczały małżeństwo, starając się podczas najbardziej idealistycznych etapów swojej ewolucji obalać naturalne więzi oparte na miłości i rodzinie, aby móc sprawować jeszcze większą kontrolę nad populacją. Małżeństwo widziane w takim świetle zaczyna dla mnie wyglądać atrakcyjnie i wywrotowo, ale oczywiście to dlatego, że skłaniam się ku poglądowi, że ludzie powinni wiązać się z sobą z miłości.

Od czasu publikacji i ogromnego sukcesu „Jedz, módl się, kochaj”, stałaś się niejako postacią publiczną. Twoja nowa książka jeszcze raz pokazuje, że potrafisz pisać szczerze o swoim życiu osobistym. Czy trudno ci było pisać na poziomie takiej intymności, skoro wiedziałaś z góry, że również ta nowa książka będzie miała bardzo duży krąg odbiorców?


Moim zdaniem już nigdy nie będę potrafiła napisać książki równie otwartej, intymnej i odkrywczej jak „Jedz, módl się, kochaj”, którą pisałam, przez moment sobie nie wyobrażając, że będą ją czytały miliony. Wprawdzie „I że cię nie opuszczę” też jest książką opartą na strukturze memuaru, a jednak ma wymiar znacznie mniej osobisty; w o wiele większym stopniu jest to medytacja czy też kontemplacja na bardzo szeroki temat ukorzeniony w historii. Wykorzystuję tu siebie i Felipe niejako w roli „pośredników” dla tych odbiorców, którzy, jak podejrzewam, mają podobne pytania i wątpliwości odnośnie swoich małżeństw i związków, ale tak naprawdę nie uważam, żebym obnażyła się za bardzo, pisząc tę książkę. Jeśli już, to wydaje mi się, że Felipe i ja jesteśmy dość typowymi współczesnymi kochankami i nasza historia – wyjąwszy dramatyczne starcie z Departamentem Bezpieczeństwa Krajowego – wcale się tak bardzo nie różni od innych historii.

Czy dzięki swoim studiom nad instytucją małżeństwa uznałaś, że dobrze zrobiłaś, ponownie wychodząc za mąż czy raczej stwierdziłaś, że czujesz się jeszcze bardziej zagubiona odnośnie tej kwestii?

Cóż, kwestia jest dość sporna, bo przecież tak naprawdę to nie miałam wyboru. Musiałam wyjść za mąż, bo chciałam być ze swoim ukochanym i mieszkać z nim w Ameryce – w przeciwnym razie utraciłabym Felipe. Dlatego decyzja została podjęta. Próbowałam natomiast znaleźć sposób, by poczuć się z tym wszystkim dobrze i ta książka zdecydowanie pomogła. Bałam się, że im więcej się dowiem na temat małżeństwa, tym bardziej będę go nie cierpiała, a jednak stało się coś przeciwnego: im więcej się dowiadywałam na temat małżeństwa, tym bardziej je szanowałam. I używając tu słowa „szacunek” mam na myśli coś niemalże na poziomie darwinowskim. Zaczęłam szanować tę instytucję za to, że wciąż istnieje, mimo tylu stuleci zmian i ewolucji. Na temat małżeństwa dowiedziałam się przede wszystkim tego, ze ono przyjmuje wszelkie formy, przystosowuje się do wszelkich okoliczności, żeby tylko przetrwać. I jest tak dokładnie dlatego, bo my tego chcemy i potrzebujemy. Nasze dążenie do zalegalizowanej, prywatnej intymności oznacza, że będziemy stale ją reformowali i kształtowali, pokolenie za pokoleniem, byle tylko móc ją w jakiś sposób czynić swoją własną. Dla mnie to odkrycie okazało się nie tylko poruszające, ale i wywołało we mnie przełom. Ja też stanowię cząstkę historii małżeństwa – jak wszyscy. Bo tak być musi.

Starając się upewnić, że ty i Felipe podejmujecie właściwą decyzję, zagalopowałaś się do tego stopnia, że sporządziłaś listę własnych wad, by on dzięki temu mógł lepiej zrozumieć, w co się pakuje, żeniąc się z tobą. Co sprawia, że twój związek z Felipe jest taki uczciwy i szczęśliwy?


Cóż, w danym momencie nasz staż małżeński wynosi dwa i pół roku, dlatego trochę jeszcze za wcześnie, by tu używać słowa „szczęśliwy”, ale jeśli chodzi o uczciwość to sprawa jest prosta: na podstawie bolesnych osobistych doświadczeń nauczyłam się, że wszystko, w czym brakuje uczciwości kończy się katastrofą dla obojga.

„I że cię nie opuszczę”, stanowi kontynuację bajkowego romansu opisanego w „Jedz, módl się, kochaj”, tyle że są w nim dość przyziemne szczegóły jak na przykład przejścia z Departamentem Spraw Krajowych. Czy jako autorce było ci trudno zmienić podejście i przejść do tych mniej romantycznych tematów?


Lubię mówić, że różnica w tonacji między tymi dwiema książkami jest taka sama jak różnica w tonacji między romansem a małżeństwem. „Jedz, módl się, kochaj” jest pod każdym względem opowieścią romantyczną, nasyconą eskapizmem, tęsknotami i odkryciami natury sensualnej, a nawet odrobiną rozkosznego dreszczyku emocjonalnego rozchwiania. Taki ton znakomicie pasował do tamtego roku mojego życia, bo poświęciłam go całkowicie odkrywaniu samej siebie. Podczas wyprawy opisanej w „Jedz, módl się, kochaj” ogarnęło mnie uczucie, ze jestem odważna, że mam przed sobą nieskończone możliwości i dokładnie tego zresztą potrzebowałam, po okresie straty i smutku, by wlać nowej energii w swoje życie. A jednak ośmielę się stwierdzić, że małżeństwo wymaga od nas nieco bardziej pragmatycznego podejścia. Zdarzenia, które stały się bodźcem do napisania „I że cię nie opuszczę” miały wymiar tak śmiertelnie poważny (można powiedzieć, że mój romans z Felipe zakończył się w chwili, gdy ludzie z Departamentu Spraw Krajowych skuli go kajdankami), że naprawdę sytuacja domagała się opanowania i trzeźwego działania, by mądrze pokierować całą sprawą. To samo poczucie trzeźwości i skupienia, moim zdaniem, nadaje cały ton „I że cię nie opuszczę”. Napisanie książki w taki sposób nie było ani bolesne ani nie podcinało skrzydeł; po prostu wydawało się stosowne zarówno w odniesieniu do tematu jak i sytuacji. Wszystko inne zabrzmiałoby błaho, co nie przyniosłoby nikomu korzyści, a już najmniej mi.

Nad czym obecnie pracujesz?

Nad powieścią! To wielka ulga, że znowu wymyślam postaci i fabułę, po trzech poważnych tytułach z  rzędu zaliczających się do literatury faktu.