"Władca Barcelony" Chufo Llorensa to jeden z największych hiszpańskich bestsellerów ostatniego roku. Napisana z rozmachem powieść historyczna utrzymana w duchu i tematyce słynnej "Katedry w Barcelonie".
Barcelona, rok 1052. Wychowany w skrajnej nędzy Marti Barbany ma 19 lat, gdy trafia do pysznego i dumnego miasta. Oszołomiony możliwościami, jakie niesie ze sobą życie w metropolii, zrobi wszystko, aby stać się pełnoprawnym obywatelem, zasłużyć na miłość dziewczyny z bogatego rodu i odmienić swój los. Dzięki inteligencji i odwadze, a także smykałce do handlu stopniowo buduje fortunę i zyskuje powszechny szacunek. Są tacy, których bolą sukcesy odnoszone przez wiejskiego przybłędę, którzy nie cofną się przed niczym, by upokorzyć i zniszczyć Martiego. Jego historia splata się z dziejami hrabiego Ramóna Berenguera I, darzącego występną miłością Almodis z Marchii, hrabinę Tuluzy, który wciąga miasto w niebezpieczny konflikt.
Premiera w empiku już 29 lipca 2009!
Barcelona, maj 1052 roku
Nad morzem wstawał świt i Barcelona przeciągała się jak zaspana panna młoda po nocy poślubnej. Łodzie rybackie wracały na wybrzeże wypełnione srebrzystymi rybami. Radosne powitania rybaków mieszały się z żartami i docinkami, gdy ktoś zauważał, że rywal miał gorszy połów niż on.
W Castellvell i na targu zgromadził się nieprzebrany tłum wieśniaków, parobków, żebraków, duchownych i kupców. Były tam rozmaite środki transportu: ciężkie fury zaprzężone w woły, wozy pełne skrzyń umocowanych linami, muły i konie. Kufry i wory mieściły wszelkie towary, którymi handlowano na targowisku przy murach. Jedyną zaletą tego miejsca w porównaniu z bramą Regomira, znajdującą się obok stoczni, był znośniejszy zapach. Na drugim targu, gdzie przywożono ryby, smród był nie do wytrzymania, zwłaszcza gdy nadchodziło lato i cuchnęły dodatkowo wyziewy z rzeki, które docierały aż do Cagalell, a jeszcze bardziej, kiedy oczyszczano jej dno i otwierano kanał, by odprowadzić ścieki do morza. Strażnicy przy bramach, spoceni pod kolczugami, napierśnikami i hełmami, obchodzili się z ludźmi bez pardonu: zaprowadzali porządek batem i popychali drzewcami halabard tych, którzy powodowali zatory. Każdy sposób był dobry, szczególnie jeśli sprawiał, by ta kawalkada ludzi i zwierząt posuwała się naprzód. W przypadku sporu, kto ma iść pierwszy, niezawodnym środkiem okazywało się rozdzielanie dyskutujących albo odsyłanie ich na koniec kolejki, wśród przekleństw i wołania o pomstę do Boga lub diabła.
Całe to zamieszanie wynikało z faktu, że poborcy musieli wyceniać towary, aby pobrać podatek nałożony przez prohomes* z rady miejskiej, by hrabia miał fundusze na budowę kanału Rec Comtal, który miał sprowadzać wodę z rzeki Besós do miasta. Taką właśnie inwestycję zamierzano w tamtych czasach zrealizować w Barcelonie. W tłumie jechał na pięknym siwym koniu, wykastrowanym i spokojnym, młodzieniec średniego wzrostu, o ogorzałej cerze mężczyzny, rysach wyrzeźbionych przez wiatr, brązowych oczach, długich czarnych włosach i miłej powierzchowności. Wyróżniał go wydatny podbródek z dołeczkiem, zdradzający upór i zdecydowany charakter i z pewnością nadający sens jego rodowemu nazwisku, które nawiązywało do tej szczególnej cechy: nazywał się Martí Barbany. Na grzbiecie wierzchowca wiózł dwa juki, przymocowane do siodła rzemieniami, i czekał cierpliwie, aż nadejdzie jego kolej, poklepując dłonią kark konia. Od czasu do czasu dotykał piersi, aby się upewnić, czy jest na swoim miejscu sakiewka zawierająca, oprócz innych skarbów, list, od którego zależała jego przyszłość. Nosił spodnie zakończone sztylpami przywiązanymi skórzanymi paskami do łydek, kaftan z prostej tkaniny i sięgającą do ud długą opończę z materiału w pionowe prążki, wkładaną przez głowę i przepasaną rzemieniem. Na nogach miał sznurowane buty ze skóry jelenia, a na głowie zieloną czapkę, jakich używali treserzy drapieżnych ptaków albo sokolnicy.
Zmuszony powoli posuwać się do przodu, znów pogrążył się w rozmyślaniach, czy postąpił słusznie, opuszczając rodzinny dom w taki sposób i w takich okolicznościach, jak to uczynił. Trzy dni trwała jego podróż, którą rozpoczął w okolicach Empu´ries i z bożą pomocą miał zakończyć w Barcelonie. Nie potrafił sobie wówczas wyobrazić, jak zawiłe będą w kolejnych latach ścieżki jego życia i ile niespodzianek szykuje mu los! Wracał wspomnieniami do odległych, ukochanych miejsc.
Urodził się w wiosce w pobliżu Empu´ries, w masíi, którą hojny hrabia Hugo podarował jego przodkom, gdy ci, przybywszy dwa pokolenia wcześniej z Conflent na granicy Cerdan’’ i, zostali jego wasalami, wykarczowawszy przydzielony im las. Owa dzika knieja zamieniła się w tuzin feixas i trzy mundinas* uprawnej ziemi. Martí był jedynym dzieckiem małżeństwa Guillema Barbany de Gorb i Emmy de Montgrí, której rodzina uważała ten związek za mezalians i nie akceptowała go, gdyż Guillem był jedynie najemnym żołnierzem, poddanym regentki Ermesendy z Carcassonne, a przedtem jej męża, Ramóna Borrella, hrabiego Barcelony, aż do jego śmierci. Z tego względu miał obowiązek zapuszczać się na pogranicze, by atakować i grabić małe samotne folwarki oraz organizować wypady na terytoria mauretańskiego władcy Le´ridy. Zajmował się tym, gdy tylko przygasały częste konflikty z hrabią Mirem Geribertem, który ogłosił się księciem Ole`rdoli. Matka Martíego pochodziła natomiast z zamożnego rodu z samej stolicy prowincji La Garrotxa. Rodzina wyrzekła się jej, gdy uparła się, że wyjdzie za najemnika, którego uważali za grasującego po drogach zbója. Jego matka została wydziedziczona i cały rodzinny majątek podarowano klasztorowi w Cluny, rządzącemu na tych ziemiach. Emma pragnęła, by Martí został duchownym, ale nie miał powołania do kapłaństwa. Wspominał zawsze tak bliskiego mu dziadka ze strony ojca, który od dziecka dużo dla niego znaczył. Staruszek wyraźnie utykał na lewą nogę i nigdy nie mówił z jakiego powodu. Jednak gdy Martí skarżył się już w dzieciństwie, że ojca nigdy niema w domu i ciągle tylko walczy, dziadek zawsze usprawiedliwiał go, twierdząc, że wielu mężczyzn z powodu życiowych okoliczności musi wypełniać narzucone im zadania. Takie pogawędki skończyły się, gdy atak apopleksji uczynił ze starca śliniącego się niedołęgę przesiadującego przy kominku. Pewnego popołudnia, wróciwszy z pola, zastali go martwego jak ptaka. Następnego dnia położyli go na wozie o masywnych kołach i zawieźli na cmentarz sąsiadujący z sagrerą* kościoła w Castelló, gdzie, po zwyczajowej modlitwie za jego duszę, został pochowany, otoczony życzliwością sąsiadów i przyjaciół, którzy towarzyszyli mu w tej smutnej ostatniej wędrówce. Kondukt prowadziła jego matka. Martí przypominał sobie, że po raz pierwszy w życiu czuł wtedy ogromny niesmak. Miał zaledwie siedem lat. W owej chwili wiedział już na pewno, że jego świat nie będzie ograniczał się do wyjazdów na targi i jarmarki i sprzedawania tego, co uprawia jego rodzina. Nie chciał harować od świtu do nocy jak jego dziadek i skończyć pod grudami ziemi przy wtórze monotonnej modlitwy księdza.
Mijały lata dzieciństwa, a w nim narastało pragnienie zdobywania nowych doświadczeń. Jego matka, której przybywało siwych włosów, nalegała—w nadziei, że w ten sposób chłopak zbliży się do Kościoła — by dwa razy w tygodniu dosiadał Muleya, nie zaprzęganego już do pracy starego astmatycznego osła, i jechał do parafii w miasteczku, gdzie don Sever, ksiądz pełniący urząd kanonika Vilabertra´n, zgodził się uczyć go arytmetyki i podstaw gramatyki w zamian za skromne wynagrodzenie w postaci płodów rolnych i czasem jakiegoś kurczaka czy królika. Martí musiał więc studiować katechizm i żywoty świętych z komentarzami uczonych hagiografów, które zacny ksiądz dawał mu do czytania, aby wzbudzić w nim powołanie, na co Martí chętnie się godził z obawy, że zostanie pozbawiony tak interesujących zajęć.
— Martí — mówił mu ten zacny człowiek — jeśli się przyłożysz, możesz zostać duchownym. Weź pod uwagę, że opat lub biskup znaczy tyle samo albo więcej niż hrabia czy markiz, a ty jesteś bardzo bystry...
* Prohom — miano przysługujące obywatelom Barcelony, którzy cieszyli się szczególnym prestiżem i razem z feudałami, duchowieństwem i hrabią mieli swoich przedstawicieli w organach władzy.
* Feixas, mundinas — katalońskie miary powierzchni.
* Sagrera — obszar wokół kościoła o promieniu trzydziestu kroków, stanowiący święte miejsce, gdzie pod groźbą ekskomuniki nikogo nie wolno było atakować.
Książce "Władca Barcelony" patronuje empik.com.
Wydawnictwo Albatros /F.N.
Komentarze (0)