"Nie poznamy samych siebie, dopóki nie spróbujemy zrozumieć naszych przodków" - rozmowa ze Stefanem Hertmansem, autorem książki "Wojna i terpentyna".
    
Dlaczego zdecydował się Pan napisać książkę w oparciu o wspomnienia swojego dziadka?

W książce podaję kilka powodów - jednym z nich jest to, że przypadkowo zniszczyłem stary zegarek dziadka, rodzinną pamiątkę - co było dla mnie jak symbol winy, którą ponosi każde pokolenie w stosunku do przodków: "porzucamy" czasy i życie naszych poprzedników, zamiast podtrzymywać pamięć o nich… Kiedy więc zdałem sobie sprawę, że zbliża się rok 2014 (a w Belgii obchodziliśmy wtedy uroczyście setną rocznicę wybuchu pierwszej wojny światowej), czułem, że powinienem coś zrobić z notatnikami, które dziadek mi powierzył kilka miesięcy przed śmiercią, i przekazać te wyjątkowe wspomnienia kolejnemu pokoleniu. W ten sposób książka stała się także autobiograficzna: poznałem lepiej swoje korzenie i to, co stworzyło moją tożsamość.

Czy uważa Pan, że doświadczenia Pana dziadka były wyjątkowe, a może taki los dotyczył całego "straconego pokolenia", które wchodziło w dorosłość na początku pierwszej wojny światowej?

Z pewnością jest to doświadczenie całego pokolenia, ale przeżycia dziadka są wyjątkowe dzięki postawie, morale i marzeniom, by zostać artystą; przedwczesna śmierć ukochanej z powodu hiszpanki tylko wzmocniła tragizm jego losu, ale on pozostał wyjątkowo odważny i skromny. Poza tym było czymś wyjątkowym, że dziadek postanowił spisać swoje wspomnienia pięćdziesiąt lat po wojnie... To mieszanka tych wszystkich elementów sprawiła, że to życie było wyjątkowe.

Zdecydował się Pan na napisanie tej książki kilka lat po śmierci dziadka. Jakie relacje mieliście za jego życia?

Jak wspominam w książce, był moim przyjacielem i bohaterem mojego dzieciństwa; gdy miałem 11 lat, zabrał mnie do opery na "Aidę" Verdiego, nauczył mnie malować farbami olejnymi na płótnie, nauczył mnie szermierki, a przede wszystkim przekazał mi swoje spojrzenie na świat. Nasza relacja była bardzo bliska. Kiedy poszedłem na uniwersytet, oddaliliśmy się od siebie - nie podobało mu się, że miałem lewicowe poglądy, zaangażowałem się w politykę, że grałem jazz itp. Uznał, że to zdrada wartości, które mi wpoił.

Wydaje się, że we współczesnej kulturze Zachodu starzy ludzie traktowani są z mniejszym szacunkiem - zajęci realizacją własnych planów i dążeniem do wolności wysyłamy rodziców czy dziadków do domów opieki. Starsi ludzie nie rozumieją nowoczesnych technologii, a ich poglądy uważane są za przestarzałe, kult młodości odsuwa ich na margines życia. Do czego to może doprowadzić?

Według mnie to ciekawy temat, także w odwołaniu do ideologii, i piszę o tym w innej mojej książce, w eseju na temat pornografii / nieprzyzwoitości w naszym społeczeństwie. Esej poświęcony starszym ludziom i zaniedbaniom, którym podlegają, nazywał się "O gerontofobii" - o strachu przed starością, który odczuwają nawet sami ludzie w wieku dojrzałym, i o sztuczności, która pojawia się jako konsekwencja "terroru" młodości, bycia fajnym itp. jako jedynej wartości w życiu. Zaprzeczają one egzystencjalnej wartości doświadczenia osób starszych. Sprawiają, że ludzie pozbawieni szerszego kontekstu stają się bardziej samotni: mała rodzina złożona z rodziców i potomstwa jest często niewystarczająca, aby dać ten szerszy kontekst. Sam wychowywałem się w jednym domu z rodzicami i dziadkami, co powodowało, że to miejsce tętniło życiem.

Nagrody, które książka zbiera, i zachwyt czytelników z wielu krajów pokazują, że jej odbiór jest znakomity w różnych miejscach na świecie. Co zatem powoduje, że ta historia jest uniwersalna?

Myślę, że to historia pojedynczego, zwykłego człowieka, który doświadczył wielkich emocji w swoim długim życiu. Przy czym pozostał anonimowy i skromny (choć ostatnio odkryłem, że dziadek na rok przed śmiercią otrzymał tytuł szlachecki od króla, był więc przez ten ostatni rok szlachcicem; on sam po prostu schował dokument i nie rozmawiał z nami na ten temat). Jest takim flamandzkim profesorem Stonerem (bohaterem popularnej książki Johna Williamsa), a to przemawia do ludzi. Z drugiej strony, historyczne i polityczne tło jest tu także odkrywcze dla czytelników: książka opowiada o tym, jak bardzo Belgowie ucierpieli podczas pierwszej wojny światowej pod bezprawną okupacją niemiecką. I jak ludzie (w mojej książce to Flandryjczycy zamieszkujący północną część Belgii) walczyli odważnie, ale zostali głęboko zranieni i zostawieni w szoku. Wcześniej dramatyczne losy Flandrii z czasów pierwszej wojny światowej nie były powszechnie znane na świecie.

Czy Pana życie zmieniło się odkąd powieść "Wojna I terpentyna" zdobyła ważne nagrody literackie, m.in. Nagrodę Literacką AKO 2014?

Tak, moje życie się zmieniło. Przede wszystkim mam mniej czasu na pisanie i częściej bywam za granicą. Ale oczywiście sukces, który książka odniosła w tych wszystkich krajach, jest wspaniały i bardzo mnie cieszy.

W swojej książce pisze Pan o tym, że udało się panu dotrzeć do miejsc, w których przebywał dziadek - gdzie mieszkał, pracował, gdzie walczył... Jakie emocje temu towarzyszyły?

To było objawienie, które stopniowo na mnie spływało. Nauczyło mnie wiele o człowieku, którego wydawało mi się, że znam bardzo dobrze, jak to zawsze bywa z dziadkami do momentu, kiedy prawdziwie zanurzymy się w ich historię. Wtedy okazuje się, że nie jesteśmy w stanie poznać drugiego człowieka tak naprawdę. A to szczególnie istotne w przypadku przodków - nie poznamy samych siebie wystarczająco dobrze, dopóki nie spróbujemy ich zrozumieć.

Rozmawiała Magdalena Orzechowska

fot. (c) Michiel Hendryckx