Wyjechał Pan z Polski na fali Marca ’68. Jak osiemnastolatek z zabiedzonego, komunistycznego kraju odnalazł się w Szwecji?


Emigracja to był mój pierwszy zagraniczny wyjazd. Pierwsza podróż samolotem. Niewiele wiedziałem o Szwecji. Byłem przekonany, że to kraj tulipanów. Wyobrażałem sobie, że będę je ścinał i w ten sposób dorobię się volkswagena.
Kiedy przyjechałem, w Szwecji panowało lato stulecia. Obraz, który zobaczyłem, nie był do końca prawdziwy. Było pięknie, ale czułem potworną samotność. Gdyby teraz jakiś terapeuta poprosił mnie, żebym wgłębił się w te wspomnienia, pewnie z żalu nad samym sobą bym się rozbeczał. Ale osiemnastolatek szybko się przyzwyczaja, więc to uczucie wyobcowania minęło, jak tylko nauczyłem się języka. A nauczyłem się go błyskawicznie. Zacząłem studiować film, historię, historię idei. Szczególnie zainteresowała mnie historia mentalności. Próbowałem zrozumieć, skąd biorą się bardzo powszechne przekonania, które różnią jedną grupę od drugiej. Zrozumiałem szwedzką mentalność, tak inną od polskiej.

Jak to się stało, że został Pan dziennikarzem?


W czasie wolnym od zajęć pracowałem na budowie jako operator dźwigu. Nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. Kiedy w Polsce wybuchła „Solidarność”, poszedłem do kilku redakcji, poprosiłem o zaliczki i powiedziałem, że przywiozę z Polski taką opowieść, jakiej nikt inny nie byłby w stanie napisać. Dla Europy Północnej „Solidarność” była czymś niezrozumiałym. Nie mogli pojąć, że katolicyzm łączy się z ruchem robotniczym. Dla nich były to dwa przeciwstawne bieguny. Jednocześnie byli bardzo ciekawi, co z tego wyniknie, obawiali się, że wolnościowy ruch w Polsce zdestabilizuje Europę. Pojechałem do Polski pierwszy raz od czasu emigracji, z wyjątkiem czterech dni w 1973 roku, kiedy mnie łaskawie wpuszczono na pogrzeb ojca. A potem wybuchł stan wojenny, który paradoksalnie mi pomógł. Do Polski nie wpuszczano wtedy obcych dziennikarzy, ale mnie udało się wjechać, bo oficjalnie jeździłem jako kierowca. Rozwoziłem podpaski i pisałem reportaże.

W Polsce reportaż jest popularnym gatunkiem, czy w Szwecji jest podobnie?


Polska jest mistrzem świata reportażu literackiego. Obok Kapuścińskiego, Krall, mojej mistrzyni Ireny Linkiewicz, jest wielu dziennikarzy, którzy kontynuują tę tradycję. W Szwecji jest to gatunek mniej popularny, tam nie ma czegoś takiego jak „szkoła reportażu”. Poza tym reportaże wymagają kilku kolumn, a prasa się stabloizowała i nie ma miejsca na długie, poważne teksty.

Dostrzegam wyraźną różnicę pomiędzy Pana reportażami, a reportażami, które czytam w polskiej prasie. Pan chwilami przejmuje rolę publicysty.


Wydaliśmy w Szwecji antologię polskiego reportażu, znalazły się w niej teksty między innymi: Ostałowskiej, Linkiewicz, Szczygła, Tochmana. W tych reportażach autor jest prawie niewidoczny. Jeżeli nawet przedstawia swoje stanowisko, czyni to poprzez bohaterów. Ekstremalnym przykładem są teksty Lidii Ostałowskiej, która uważa, że autor w ogóle powinien zniknąć. Ja natomiast dzielę się z czytelnikiem swoimi refleksjami, obserwacjami. Rzeczywiście wkraczam w obszar publicystyki. Ale w Szwecji tak piszemy reportaże.

Teksty zawarte w książce „Polski hydraulik i inne opowieści ze Szwecji” napisał Pan po szwedzku, a teraz czyta je w polskich przekładach. W którym języku bardziej się Panu podobają?


Wydaje mi się, że szwedzki język jest bardziej lapidarny. Polszczyzna nie lubi konkretów, stara się być elegancka. Mówiąc krótko, kilka razy miałem wrażenie, że napisałem zdanie hemingwayowskie, a po przetłumaczeniu na polski wyszła z tego Orzeszkowa.

Ma Pan świadomość, że swoją książką demitologizuje powszechny w Polsce obraz Szwecji i Szwedów?


To nie było moim zamysłem. Każdy dziennikarz pisze o swoich bolączkach, a ponieważ jestem szwedzkim dziennikarzem, naturalne jest to, że dotykam szwedzkich problemów. Gdyby to była książka o Francji, pewnie nie zadałaby pani tego pytania, bo na temat Francji nie funkcjonują żadne mity. Może tylko taki, że jest to kraj wolności i swobody. Natomiast Szwecja, spośród wszystkich krajów nordyckich rzeczywiście jako jedyna jest nosicielką mitu. Niczym zasadniczym nie różni się od Norwegii, ale to Szwecję postrzegamy jako model.
Jednak ta książka nie jest w żaden sposób przewodnikiem po Szwecji. Jest przewodnikiem po problemach społecznych, niektórych, faktycznie, specyficznie nordyckich.

Powiedział Pan: „każdy dziennikarz pisze o swoich bolączkach”. Czy to znaczy, że czuje się Pan bardziej Szwedem niż Polakiem.


Od czterdziestu lat pytają mnie, kim się czuję, i to pytanie coraz mniej mi się podoba. Bo niby dlaczego człowiek ma się zastanawiać nad swoją tożsamością. Czy pani zadaje sobie pytanie, czy czuje się Polką? No właśnie. Jestem Polakiem i Szwedem. Znalazłem się w Szwecji, bo jestem Polakiem żydowskiego pochodzenia. Te trzy elementy zaważyły na moim losie. I nie ma tu żadnego konfliktu.
Szwedzkie bolączki są moimi bolączkami. Polskie niestety też.

Pisze Pan w Szwecji teksty obnażające Szwecję i jednocześnie jest Pan tam dziennikarzem cenionym i nagradzanym. Zastanawiam się, jak w Polsce potraktowalibyśmy obcokrajowca, który wywlekałby na wierzch nasze skrywane problemy, wstydliwą przeszłość?


To jest zasadnicze pytanie. Obawiam się, że w Polsce taka osoba byłaby gorzej potraktowana. Zresztą to widać po tym, jak wszyscy rzucili się na Grossa, który przecież jest Polakiem. Wiele lat temu Michał Cichy napisał reportaż o tym, że w czasie Powstania Warszawskiego miał miejsce pogrom na kilkunastu Żydach. Rozpętała się nagonka na tego biednego faceta. Ja wyrządziłem wizerunkowi Szwecji o wiele większą krzywdę jedenaście lat temu, pisząc o przymusowych sterylizacjach. I niektóre środowiska polityczne do dziś mnie za to szczerze nie lubią. Ale za każdym razem, gdy ktoś mnie atakuje, że jestem obcy, że nie mam prawa szargać narodowego mitu, zaraz mobilizuje się liczna grupa Szwedów, która staje po mojej stronie. To nie jest nawet kwestia tolerancji, ale rozsądku. W Szwecji liczą się argumenty. Szwedzi mają świadomość, że wyciąganie takich narodowych plam jest ważne dla demokracji i że historia karze te narody, które nie potrafią tego robić. Bardzo mi to w nich imponuje.

Kiedy dziś powraca Pan do Polski, co Pan widzi? Co czuje?


Jest mi smutno, bo widzę, że Polska się szarpie, kąpie we własnych grzechach. Już po trzech dniach pobytu w Polsce, a zwłaszcza po trzech dniach czytania tutejszej prasy, zaczynam tęsknić za Szwecją. W Szwecji ludzie nie kłócą się niepotrzebnie i nie ma takich podziałów społecznych.
Kiedy słyszę słowo „wykształciuchy” włos jeży mi się na głowie. Przecież to jest faszystowskie określenie.
Jest mi tym bardziej smutno, bo byłem świadkiem wybuchu „Solidarności”. To było metafizyczne przeżycie bezinteresownej ludzkiej życzliwości. Jeżeli doświadczyło się czegoś tak wspaniałego, ciężko wrócić do normalności.

 

Rozmawiała Magdalena Karst

 

PDF_empik.jpg - pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego