"Gone. Zniknęli" Michaela Granta to niezwykły, inteligentny i trzymający w napięciu thriller pokazujący obraz świata bez dorosłych, w którym zaczyna rządzić prawo silniejszego.


W mgnieniu oka wszyscy znikają… Zostają najmłodsi. Nastolatki. Uczniowie. Niemowlęta. Nie ma nikogo poza nimi. Nagle milkną telefony. Przestaje działać Internet. Nie ma telewizji. Nikt nie wie, co się stało. Pomoc nie nadchodzi. Nastolatki nieoczekiwanie zaczynają się zmieniać. Zyskują nowe zdolności – niewyobrażalne, groźne, śmiercionośne moce – które z dnia na dzień stają się silniejsze. Których nie sposób kontrolować.
Witaj w nowym, przerażającym świecie, gdzie do głosu dochodzą najgorsze instynkty, gdzie nie ma miejsca dla słabych, a najtrudniejszym zadaniem jest pozostanie sobą… Czas ucieka. W dniu swoich piętnastych urodzin znikniesz...

Książce "Gone. Zniknęli" patronuje empik.com.

 

Premiera pierwszego tomu serii "Gone. Zniknęli Faza I: Niepokój" już 23 sierpnia 2009!

Faza II: Głód pojawi się w 2010 roku.

 

Przeczytaj fragment książki:

ROZDZIAŁ PIERWSZY
299 GODZIN I 54 MINUTY


W jednej chwili nauczyciel mówił o wojnie secesyjnej. A w następnej go nie było.
I już.
Zniknął.
Bez żadnego „puf”. Bez rozbłysku. Bez wybuchu.
Sam Temple siedział na lekcji historii, patrząc tępo w tablicę, ale myślami był daleko. Myślami był na plaży, razem z Quinnem. Byli na plaży ze swoimi deskami, krzyczeli i szykowali się do pierwszego skoku w zimną wodę Pacyfiku.
Przez chwilę myślał, że tylko sobie wyobraził zniknięcie nauczyciela. Przez chwilę myślał, że śni na jawie.
Odwrócił się do Mary Terrafino, która siedziała po jego lewej.
- Widziałaś to, prawda?
Mary uporczywie wpatrywała się w miejsce, w którym stał nauczyciel.
- Ee, gdzie pan Trentlake? – odezwał się Quinn Gaither, najlepszy, a może jedyny przyjaciel Sama. Siedział dokładnie za Samem. Obaj woleli miejsca przy oknie, bo czasem, jeśli złapało się odpowiedni kąt, dawało się dostrzec wąski, srebrny pasek połyskującej wody pomiędzy zabudowaniami szkoły a domami za nimi.
- Widocznie wyszedł – powiedziała Mary takim tonem, jakby sama w to nie wierzyła.
Edilio, nowy uczeń, który zdawał się Samowi interesujący, odrzekł:
- No nie. Puf. – Palcami wykonał gest, który dość dobrze zilustrował tę koncepcję.
Uczniowie patrzyli na siebie nawzajem, wykręcając szyje to w jedną, to w drugą stronę, i chichocząc nerwowo. Nikt się nie bał. Nikt nie płakał. To wszystko wydawało się dość zabawne.
- Pan Trentlake zrobił „puf”? – spytał Quinn, tłumiąc śmiech.
- Ej – odezwał się ktoś – gdzie jest Josh?
Kilka głów odwróciło się.
- A był tu dzisiaj?
- Tak, był. Siedział koło mnie. – Sam poznał ten głos. To była Bette. Skacząca Bette. – Po prostu, no wiecie, zniknął – powiedziała. – Tak jak pan Trentlake.

 

Otworzyły się drzwi na korytarz i na nie skierowały się wszystkie spojrzenia. Zaraz do środka wejdzie pan Trentlake, może nawet z Joshem, i wyjaśni, jak wykonał tę magiczną sztuczkę, a potem znowu zacznie opowiadać swoim podekscytowanym, pełnym napięcia głosem o wojnie secesyjnej, która nikogo nie obchodziła.
Ale to nie był pan Trentlake, tylko Astrid Ellison, znana jako Genialna Astrid, bo była... no, była genialna. Chodziła na wszystkie lekcje dla zaawansowanych, jakie szkoła organizowała. Z niektórych przedmiotów przerabiała nawet internetowe kursy uniwersyteckie.
Astrid miała jasne włosy do ramion i lubiła nosić wykrochmalone, białe bluzki z krótkim rękawem, które zawsze przyciągały uwagę Sama. Wiedział, że Astrid jest poza jego zasięgiem. Ale żadne prawo nie zabraniało mu o niej myśleć.
- Gdzie wasz nauczyciel? – spytała Astrid.
Wszyscy jak jeden mąż wzruszyli ramionami.
- Zrobił „puf” – odparł Quinn, jakby to było śmieszne.
- Nie ma go na korytarzu? – spytała Mary.
Astrid pokręciła głową.
- Dzieje się coś dziwnego. Moje kółko matematyczne... Było nas tylko troje plus nauczycielka. Wszyscy po prostu zniknęli.
- Co? – spytał Sam.
Popatrzyła prosto na niego. Nie mógł odwrócić wzroku, jak zawsze w podobnych sytuacjach, bo w jej spojrzeniu nie było tego wyzwania i powątpiewania, co zwykle. Był w nim lęk. Bystre, surowe niebieskie oczy były teraz szeroko otwarte, ukazując zdecydowanie zbyt wiele białka.
- Nie ma ich. Po prostu... zniknęli.
- A twoja nauczycielka? – odezwał się Edilio.
- Też zniknęła – odparła Astrid.
- Zniknęła?
- Puf – powiedział Quinn, choć już się nie śmiał, myśląc pewnie, że to jednak nie jest dowcip.

 

Uwagę Sama zwrócił pewien dźwięk. Właściwie więcej niż jeden. Odległe wycie autoalarmów, dobiegające z miasta. Wstał, czując lekki wstyd, jakby wcale nie powinien tego robić, i na sztywnych nogach podszedł do drzwi. Astrid odsunęła się, żeby mógł przejść obok. Poczuł zapach jej szamponu.
Sam spojrzał w dół, w stronę sali 211, gdzie spotykali się maniacy matmy. Zza następnych drzwi, z sali 213, wychylił głowę jakiś dzieciak. Minę miał na poły przestraszoną, a na poły oszołomioną, jak ktoś, kto zapina pasy w kolejce górskiej.
Z drugiej strony, przy 207, rozległ się zbyt głośny śmiech uczniów. Przeraźliwie głośny. Piątoklasiści. Z drzwi naprzeciwko, z sali 208, wypadli nagle szóstoklasiści i stanęli jak wryci. Patrzyli na Sama, jakby mógł na nich nakrzyczeć.
Szkoła w Perdido Beach była małomiasteczkową placówką, połączeniem podstawówki i gimnazjum w jednym budynku, gdzie chodzili wszyscy, od przedszkolaków do dziewiątoklasistów. Szkoła średnia znajdowała się w San Luis, o godzinę jazdy samochodem.
Sam ruszył w stronę klasy Astrid. Ona i Quinn szli tuż za nim.
Pomieszczenie okazało się puste. Krzesła przy ławkach, krzesło nauczycielki – puste. Na trzech ławkach leżały otwarte książki do matematyki. I zeszyty. Wszystkie komputery, rząd podstarzałych Macintoshy, migotały ekranami, na których nie wyświetlał się żaden obraz.

 

Na tablicy wyraźnie widniał napis „Wielom”.
- Pisała słowo „wielomian” – powiedziała Astrid teatralnym szeptem.
- Tak, domyśliłbym się – stwierdził z drwiną w głosie Sam.
- Ja raz miałem wielomian – odezwał się Quinn. – Lekarz mi go usunął.
Astrid zignorowała tę nieudolną próbę rozbawienia towarzystwa.
- Zniknęła, kiedy pisała literę „i”. Patrzyłam prosto na nią.
Wykonała lekki ruch i wskazała coś palcem. Na podłodze leżał kawałek kredy, dokładnie w miejscu, gdzie by upadł, gdyby ktoś pisał słowo „wielomian” – cokolwiek ono oznaczało – i zniknął przed postawieniem kropki nad „i”.
- To nie jest normalne – zauważył Quinn.
Quinn był od Sama wyższy, silniejszy, i przynajmniej równie dobrze surfował. Ale z tym swoim na wpół zwariowanym półuśmieszkiem i skłonnością do noszenia ubrań, które przywodziły na myśl teatralne kostiumy – dziś włożył workowate szorty, buty pustynne z demobilu, różowy golf i szarą fedorę, znalezioną u dziadka na strychu – rozsiewał wokół siebie aurę dziwaka, która niektórych zrażała, a u innych budziła lęk. Quinn był klasą dla siebie i może dlatego on i Sam umieli się tak dobrze zgrać.
Sam Temple nie rzucał się w oczy. Nosił dżinsy i dyskretne koszulki, nic, bo by przyciągało uwagę. Większość życia spędził w Perdido Beach, chodząc do tej szkoły, i wszyscy wiedzieli, kim jest, choć tylko nieliczni go rozumieli. Był surferem, który nie spędzał czasu z surferami. Był bystry, ale nie należał do orłów intelektu. Był przystojny, ale nie aż tak, by dziewczyny uważały go za ciacho.
Większość dzieciaków wiedziała o Samie tyle, że nazywa się go Autobusem. Zdobył to przezwisko w siódmej klasie. Klasa jechała na wycieczkę i kierowca szkolnego autobusu miał zawał serca. Jechali autostradą numer 1. Sam ściągnął mężczyznę z siedzenia, poprowadził autobus na pobocze i bezpiecznie go zatrzymał, po czym spokojnie zadzwonił pod 911 z komórki kierowcy.
Gdyby choć przez chwilę się zawahał, autobus spadłby z urwiska i wleciał do oceanu.
Jego zdjęcie zamieścili w gazecie.
- Pozostali dwaj plus nauczycielka zniknęli. Wszyscy oprócz Astrid – powiedział Sam. – To na pewno nie jest normalne. – Próbował się nie zająknąć, gdy wymawiał jej imię, ale bez powodzenia. Tak już na niego działała.
- Tak. Trochę tu cicho, bracie – powiedział Quinn. – Dobra, jestem już gotów, żeby się obudzić. – Wyjątkowo nie żartował.
Ktoś krzyknął.
Cała trójka wypadła na korytarz, gdzie roiło się już od uczniów. Jak się okazało, krzyczała szóstoklasistka o imieniu Becka. Trzymała swoją komórkę.
- Nie odpowiada. Nie odpowiada! – Wołała. – Nic.
Na dwie sekundy wszyscy zamarli. Potem rozległ się szmer i gwar oraz odgłos dziesiątków palców, wciskających dziesiątki klawiszy.
- Nic się nie dzieje.
- Moja mama jest w domu, odebrałaby. Nawet nie dzwoni.
- O mój Boże, Internetu też nie ma. Mam sygnał, ale nic.
- U mnie są trzy kreski.
- U mnie też, ale nie ma.
Ktoś zaczął jęczeć, był to przejmujący dźwięk. Wszyscy mówili jednocześnie, a rozmowy przeradzały się w krzyk.
- Spróbuj pod 911 – powiedział przerażony głos.
- A myślisz, że do kogo dzwoniłem, kołku?
- Nie ma 911?
- Nic nie ma. Sprawdziłem połowę numerów z szybkiego wybierania i nic.
Korytarz był pełen uczniów, niczym podczas przerwy. Ale nikt nie pędził na następną lekcję, nie bawił się, nie otwierał szafki. Nie kierowano się w żadną stronę. Ludzie po prostu stali, niczym stado bydła, czekające, by ruszyć w panice.
Rozległ się dzwonek, głośny niczym wybuch. Wszyscy się wzdrygnęli, jakby słyszeli to pierwszy raz.
- Co robimy? – spytało kilka głosów.
- W sekretariacie musi ktoś być – ktoś wykrzyknął. – Dzwonek zadzwonił.
- Ma włącznik czasowy, głupku. – To były słowa Howarda. Był małą gnidą, ale zarazem podlizywał się Orcowi, budzącemu lęk oprychowi z ósmej klasy. Tej góry tłuszczu i mięśni bali się nawet dziewiątoklasiści. Nikt nie wyzywał Howarda. Każde skierowane do niego obraźliwe słowo stanowiło atak na Orca.
- W pokoju nauczycielskim mają telewizor – powiedziała Astrid.
Sam i Astrid, a za nimi Quinn, popędzili w stronę pokoju nauczycielskiego. Zbiegli po schodach na parter, gdzie było mniej sal lekcyjnych i uczniów. Gdy dłoń Sama znalazła się na klamce, przystanęli.
- Nie wolno nam tam wchodzić – stwierdziła Astrid.
- Przejmujesz się? – spytał Quinn.
Sam pchnął drzwi, które się otworzyły. Nauczyciele mieli lodówkę. Była otwarta. Na podłodze leżał kartonik z jagodowym jogurtem Danone, a brejowata zawartość wylewała się z niego na skołtuniony dywan. Włączony telewizor nie pokazywał obrazu, a jedynie zakłócenia.
Sam sięgnął po pilota. Gdzie był pilot?
Quinn go znalazł. Zaczął skakać po kanałach. Nic, nic i nic.
- Kabel odłączony – powiedział Sam, świadom, że brzmi to dość głupio.
Astrid sięgnęła za odbiornik i wykręciła kabel koaksjalny. Ekran zamigotał, a wygląd zakłóceń nieco się zmienił, ale gdy Quinn znów sprawdził kanały, ponownie nic nie znalazł.
- Zawsze można złapać kanał dziewiąty – zauważył Quinn. – Nawet bez kabla.
Astrid odezwała się:
- Nauczyciele, część uczniów, kablówka, telewizja naziemna, komórki... Wszystko zniknęło w tym samym czasie? – Zmarszczyła brwi, próbując to ogarnąć. Sam i Quinn czekali, jakby mogła udzielić im odpowiedzi. Jakby za chwilę miała powiedzieć: „A, jasne, teraz rozumiem”. W końcu to była Genialna Astrid. Ale powiedziała jedynie: - To nie ma żadnego sensu.
Sam podniósł słuchawkę wiszącego na ścianie telefonu stacjonarnego.
- Nie ma sygnału. Czy jest tu radio?
Nie było. Drzwi otworzyły się na oścież i do środka wbiegli dwaj chłopcy z piątej klasy. Mieli oszalałe, rozemocjonowane twarze.
- Szkoła jest nasza! – krzyknął jeden, a drugi zawył w odpowiedzi.
- Otworzymy automat ze słodyczami – oznajmił ten pierwszy.
- Może to nie najlepszy pomysł – odparł Sam.
- Nie możesz nam mówić, co mamy robić. – Tamten był wojowniczo nastawiony, ale niepewny siebie, niepewny, czy ma rację.
- Masz rację, mały. Ale słuchaj, może spróbujmy trzymać to wszystko w kupie, dopóki się nie połapiemy, co jest grane? – zaproponował Sam.
- No to trzymaj sobie w kupie! – odkrzyknął chłopak. Drugi znowu zawył i sobie poszli.
- Pewnie nie wypadało ich prosić, żeby przynieśli mi Twixa – mruknął Sam.
- Piętnaście lat – odezwała się Astrid.
- Nie, co ty, mieli gdzieś po dziesięć – sprostował Quinn.
- Nie oni. Uczniowie z moich zajęć. Jink i Michael. Obaj byli świetni z matmy, lepsi ode mnie, ale mieli trudności w uczeniu się, dysleksję, i to im podcinało skrzydła. Obaj byli trochę starsi. Tylko ja miałam tam czternaście lat.
- Zdaje się, że w naszej klasie Josh mógł mieć piętnaście – zauważył Sam.
- No i co?
- No i to, że miał piętnaście lat, Quinn. Po prostu... zniknął. Błysk i nie ma.
- Niemożliwe. – Quinn pokręcił głową. – Wszyscy dorośli i starsi uczniowie w szkole znikają? To nie ma sensu.
- Nie tylko w szkole – wtrąciła Astrid.
- Co? – warknął Quinn.
- Telefony i telewizja? – powiedziała.
- Nie, nie, nie, nie, nie – odparł. Kręcił głową i lekko się uśmiechał, jakby opowiedziano mu marny dowcip.
- Moja mama – powiedział Sam.
- Stary, przestań – przerwał mu Quinn. – Dobra? To nie jest śmieszne.

 

Pierwszy raz Sam poczuł, że znalazł się na skraju paniki, przypominało to swędzenie u podstawy kręgosłupa. Serce waliło mu w piersi, z wysiłkiem, jakby przed chwilą biegł. Głośno przełknął ślinę. Wciągnął powietrze, niezdolny do nabrania głębszych oddechów. Spojrzał w twarz przyjaciela. Nigdy nie widział Quinna tak przestraszonego. Okulary przeciwsłoneczne skrywały jego oczy, ale usta mu drżały, a po szyi rozpełzała się czerwona plama. Astrid była spokojna, zdecydowana, marszczyła brwi w skupieniu, próbując znaleźć w tym wszystkim jakiś sens.
- Musimy to sprawdzić – powiedział Sam.
Quinn wydał z siebie wydech, który brzmiał jak szloch. Już się poruszał, odwracał głowę. Sam złapał go za ramię.
- Puść mnie, bracie – warknął tamten. – Muszę iść do domu. Muszę zobaczyć.
- Wszyscy musimy iść i zobaczyć – potwierdził Sam. – Ale chodźmy razem.
Quinn zaczął się wyrywać, ale Sam zacieśnił uścisk.
- Quinn. Razem. Chodź, stary, to jakby zrzuciło cię z deski, wiesz? Lecisz i co robisz?
- Starasz się nie denerwować – mruknął Quinn.
- Właśnie. Cały czas nie tracisz głowy, tak? A potem płyniesz w stronę światła.
- Surfingowa przenośnia? – spytała Astrid.
Quinn przestał się opierać. Wypuścił urywany oddech.
- Okej, tak. Masz rację. Razem. Ale najpierw mój dom. To pokręcone. To takie pokręcone.
- Astrid? – spytał Sam, niepewny, czy dziewczyna w ogóle chce iść z nim i z Quinnem. Miał wrażenie, że jeśli jej zapyta, postąpi bezczelnie, a jeśli nie zapyta, okaże się nieuprzejmy.
Popatrzyła na Sama, jakby liczyła, że wyczyta coś z jego twarzy. Nagle zrozumiał, że Genialna Astrid nie wie, co robić ani dokąd iść, zupełnie jak on. To wydawało się niemożliwe.
Z korytarza usłyszeli narastającą kakofonię głosów. Głośne, przestraszone, niektóre plotły trzy po trzy, jakby wszystko było w porządku, dopóki nie przestaną mówić. Inne zdawały się po prostu oszalałe.
Ten hałas nie wróżył nic dobrego, przeciwnie, budził grozę.
- Chodź z nami, Astrid, dobra? – zaproponował Sam. – Razem będziemy bezpieczniejsi.
Astrid wzdrygnęła się na słowo „bezpieczniejsi”. Ale skinęła głową.
Szkoła stała się teraz groźnym miejscem. Przestraszeni ludzie robią czasem straszne rzeczy, nawet dzieci. Sam wiedział o tym z własnego doświadczenia. Strach może być niebezpieczny. Może wyrządzić krzywdę. A w szkole był tylko obłąkańczy strach.
Życie w Perdido Beach się zmieniło. Stało się coś poważnego i potwornego.
Sam miał nadzieję, że to nie jego sprawka.

Wydawnictwo Jaguar /F.N.