Adam Mickiewicz jako rosół z kołdunami

Nasz narodowy wieszcz lubił pisać nie tylko o emocjach wielkich i wzniosłych. Każdy, kto czytał „Pana Tadeusza” dobrze wie, że poeta równie świetnie odnajdywał się w opisywaniu najbardziej wyszukanych potraw. Jako jaką potrawę widzielibyśmy jednego z największych poetów polskiego romantyzmu? Oczywiście stawiamy na klasyczny, szlachetny rosół – najlepiej taki „Do którego pan Wojski z dziwnymi sekrety; Wrzucił kilka perełek i sztukę monety”.

W tej wyjątkowej zupie nie mogłoby naturalnie zabraknąć tradycyjnych, litewskich kołdunów.  Takie polsko-litewskie połączenie kulinarne idealnie oddaje charakter i rodowód samego Mickiewicza. No i złocisty rosół w końcu nie bez powodu uważany jest za danie iście królewskie – a kto bardziej nadaje się na króla polskiej poezji? A może jednak…
 

Adam Mickiewicz
 

…Juliusz Słowacki jako kompot z malin

Zaczęliśmy od Mickiewicza, więc w oczywisty sposób musi się także pojawić jego największy poetycki rywal i drugi wybitny przedstawiciel świata poezji romantycznej. Zwłaszcza że pod kątem gastronomicznym wcale nie odstawał od autora „Dziadów” – obaj paryscy emigranci chętnie pojawiali się na rozmaitych ucztach i przyjęciach, oddając się rozkoszom stołu. A skoro Mickiewicz w naszym zestawieniu przeobraził się w najbardziej klasyczną z zup, tak Słowacki został niemniej tradycyjnym kompotem – elementem obowiązkowym każdego polskiego obiadu.

Pamiętać musimy w tym przypadku, że kompoty mogą być różne – nieco bardziej słodkie lub cierpkie, z klasycznych owoców lub z suszu, na wyjątkowe okazje. Podobnie jak poezja Słowackiego, która miewała zróżnicowany charakter i potrafiła uderzać w bardzo dalekie od siebie tony. Gdybyśmy jednak musieli doprecyzować, poeta bez wątpienia byłby kompotem z malin. W końcu są one jednym z głównych elementów „Balladyny” – jednocześnie słodkie i pyszne, ale też będące symbolem pożądania na granicy obsesji. A któż przy niedzielnym obiedzie nie pożąda pysznego kompotu?
 

Juliusz słowacki
 

Bolesław Leśmian jako hummus

Literatura dwudziestolecia międzywojennego jest szeroko omawiana podczas lekcji języka polskiego. Zapewne pamiętacie więc, że ówczesna literatura potrafi być bardzo zróżnicowana – od utworów  o niezwykle optymistycznym wydźwięku, aż po posępne przewidywania wieszczące upadek cywilizacji. Utwory Bolesława Leśmiana znajdziemy po obu stronach, jednak skojarzenie jedzeniowe wynika z opublikowanej w 1913 roku Leśmianowej baśni, którą zdecydowanie należy zakwalifikować do fali optymistycznej.

„Przygody Sindbada Żeglarza”, czyli utwór na poły prozaiczny, na poły wierszowany, inspirowany arabską antologią legend oraz podań „Księga tysiąca i jednej nocy”. Tytułowy bohater mieszkał w Bagdadzie wraz z wujem Tarabukiem, parającym się pisaniem poezji. Diabeł Morski namawia chłopca, by ten wyruszył w podróż. Na kartach powieści aż roi się od przygód czy nawiązań do kultury arabskiej – stąd skojarzenie z potrawą Bliskiego Wschodu.

Do tego język Leśmiana bogato przyprawiony ozdobnikami – zupełnie jak hummus z odpowiednią dozą przypraw i dodatków!
 

Bolesław Leśmian
 

Wisława Szymborska jako zupka w proszku

Szacowna noblistka, autorka przejmujących wierszy i obdarzona subtelnym poczuciem humoru miłośniczka kiczu. Ceniła też życie towarzyskie – do legendy przeszły kolacyjki, które Wisława Szymborska urządzała dla znajomych. Zapraszała 10, maksymalnie 12 osób. W trakcie trwania wieczoru goście prześcigali się w żartach, opowieściach, anegdotach, bo to strawa duchowa była gwoździem programu. Wynikało to nie tylko z barwnej osobowości Wisławy Szymborskiej, ale i tego, że podobno… fatalnie gotowała. Ale gościom wypadało coś podać. Jak więc wyglądał stół podczas takiej kolacji? Każdy dostawał talerz, na nim leżała torebka z zupką w proszku, a na środku stołu – stała waza z wrzątkiem. Podobno smaki zupek były różne, a goście wymieniali się nimi jak znaczkami – ktoś wolał pomidorową, inny cebulową. Otwierali zupkę, wysypywali zawartość saszetki na talerz, zalewali wrzątkiem et voila!

Gdyby więc Wisława Szymborska miała być jedzeniem, zdecydowanie widzielibyśmy ją jako pyszną zupkę w proszku, a na opakowaniu saszetki – jedną z jej uroczych wyklejanek.
 

Wisława Szymborska
 

Stanisław Ignacy Witkiewicz jako oscypek

Każdy uczestnik zajęć teatralnych czy uczeń szkoły średniej miał okazję zgłębiać twórczość Witkacego na jakimś etapie nauki. Osobiście do tej pory pamiętam pojedyncze kwestie Anety Wasiewiczówny z dramatu „W małym dworku”. Prawdopodobnie dlatego, że był to mój debiut na deskach pewnego teatru amatorskiego, gdzie stawiałam pierwsze kroki jeszcze jako nastolatka. W tej sztuce co prawda nie było oscypka, ale śpieszę tłumaczyć, skąd porównanie artysty do wędzonego sera.

Nie bez znaczenia jest oczywiście fakt, że Witkiewicz przez wiele mieszkał w Zakopanem – tam spędził młodość, praktykował turystykę, debiutował jako malarz, ale też napisał swój pierwszy, duży dramat.  W samym mieście do dzisiaj możemy znaleźć masę śladów wskazujących na lokalną pamięć o nim. A wiecie z czego jeszcze słynie ten region? Oczywiście z oscypków!

Drugi powód może nieco was zaskoczyć Otóż zarówno wyrób mleczarski, jak i polski dramatopisarz stali się przedmiotem zainteresowania UNESCO. Ten pierwszy został bardzo dokładnie zdefiniowany pod względem składu, więc nie każdy ser przypominający oscypek może być oscypkiem nazywany. Drugi natomiast otrzymał swój… rok! 1985 został ogłoszony rokiem Witkacego z okazji setnej rocznicy jego urodzin.
 

Witkacy
 

Henryk Sienkiewicz jako schabowy z ziemniakami

Czy można wyobrazić sobie bardziej polskie danie niż klasyczny zestaw kotlet schabowy + ziemniaki + surówka? Taki posiłek z marszu przywoła w każdym skojarzenia niedzielnego obiadu z czasów dzieciństwa – do tego obowiązkowo kompot i tło w postaci teleturnieju lub telenoweli grających na ustawionym w dużym pokoju telewizorze. Może nie jest to najbardziej wyszukana sytuacja kulinarna, ale przy tym bardzo swojska, znajoma i tradycyjnie polska. Czyli zupełnie tak jak proza Henryka Sienkiewicza!

Bo nieważne, czy poznajemy perypetie pana Wołodyjowskiego, wzruszamy się nad losem Petroniusza, czy może zagłębiamy w meandry związkowe rodziny Połanieckich, odczujemy to samo – literacką swojskość i charakterystyczny, znajomy język, który będzie inspiracją dla tak wielu innych pisarzy, jak choćby Andrzeja Sapkowskiego. Czytanie Sienkiewicza jest jak jedzenie polskiego obiadu – potrafi świetnie smakować, zwłaszcza, gdy nieco za nim zatęskniliśmy!
 

Henryk Sienkiewicz
 

Witold Gombrowicz jako karasie w śmietanie

Czytaliście „Iwonę, księżniczkę Burgunda”? Jeśli nie, a nie chcecie spoilerów, to od razu zajrzyjcie do tego pierwszego dramatu Witolda Gombrowicza. Jeśli jednak czytaliście – to nie macie wątpliwości skąd ten wybór.

Dramat Gombrowicza uwiera i kłuje od pierwszych scen, niczym ości w jedzonej rybie. Dlaczego Książę Filip wybrał na narzeczoną pannę „Cimcirymci”, która przez całą sztukę prawie nic nie mówi? Co chce udowodnić Królowej Małgorzacie i Królowi Ignacemu? Jak Iwona odnajdzie się na dworze?
W wielu inscenizacjach finałowa uczta trzyma w napięciu od pierwszych sekund. A gdy podane zostają karasie w śmietanie, wiadomo, że nie wyniknie z tego nic dobrego.

A czy ryba z ościami pasuje do samego Gombrowicza? Osobny, z dystansem, prześmiewczy, krytyczny, podważający zastany porządek. Pamiętacie, że już kilkakrotnie miał być wykreślony z listy lektur? Na pewno wielu osobom stanął ością w gardle.
 

Witold Gombrowicz
 

Sławomir Mrożek jako tort weselny

„Tango” to kolejny dramat, który należy zaliczyć na poczet absolutnych klasyków teatralnych. Uczniowie szkół średnich i adepci szkół teatralnych mierzą się z tym dziełem, by kontemplować problem konfliktu pokoleniowego. Nie jest to łatwe, bowiem w utworze Mrożka to właśnie przedstawiciele starszyzny buntują się przeciwko tradycji. Awangarda, destrukcja wartości, niechęć do zastanego porządku świata zwykle przypisywane są nastoletnim nonkonformistom. Tutaj jest dokładnie odwrotnie.

Dlatego też, jeśli Sławomir Mrożek miałby wcielać się w jakieś danie to koronny deser dla nowożeńców oraz ich gości byłby idealne – tylko że bez ozdób, bez lukru, ale za to z nutką goryczy. Zdecydowanie musiałby zadać im takiego samego ćwieka, jakiego zadaje czytelnikowi. Czyż wizja zmierzenia się z niesmacznym tortem, który winien być wyłącznie ozdobą i delicją, nie jest fascynująco podobna do konieczności dywagacji nad słusznością racji bohaterów dramatu?
 

Sławomir Mrożek
 

Konstanty Ildefons Gałczyński jako rybki w pomidorach

To chyba oczywiste, jakim daniem mógłby zostać jeden z najpopularniejszych poetów dwudziestolecia międzywojennego? Oczywiście, że puszką rybek w pomidorach – w nawiązaniu do „Skumbrii w tomacie”, kultowej już humoreski Gałczyńskiego. I choć sam wiersz był satyrą na ówczesne rządy, rytmicznie powtarzana fraza „skumbrie w tomacie pstrąg” sprawiają, że myśląc o autorze w kontekście kulinarnym, trudno skojarzyć go z jakimkolwiek innym daniem, może bardziej wyszukanym czy apetycznym. Jego wina, nie nasza.

Jednak jeżeli zastanowić się nad tym głębiej, rybki w pomidorach całkiem pasują do postaci samego autora. W końcu „skumbrie w tomacie” to danie na raz, mocno przyprawione i intensywne w smaku, które kojarzy się nam raczej z wesołą sytuacją w rodzaju wycieczki pod namiot. Podobnie jest z poezją Gałczyńskiego – w przypadku tego poety nie musimy przebijać się przez długie tomy, żeby poznać jego charakter. Wystarczy jeden, intensywny, dowcipny wiersz i już wiemy z czym to się je! Z resztą – autor zabawnych wierszy balansujących na granicy absurdu z pewnością za takie porównanie by się nie obraził.
 

Konstanty Ildefons Gałczyński
 

Eliza Orzeszkowa jako czekolada… Orzeszkowa

Zbieżność nazw(isk?) w tym przypadku to nie jedyny powód, żeby powiązać najsłynniejszą autorkę polskiego pozytywizmu z nową czekoladą Orzeszkową dostępną tylko w Empiku. Bo prozę Orzeszkowej, podobnie jak smak każdej dobrej czekolady, najlepiej można docenić dopiero kosztując ją powoli, kawałeczek po kawałeczku.

Dla wielu osób stereotypowo powieści Elizy Orzeszkowej – ze słynnym „Nad Niemnem” na czele – wywołują przede wszystkim skojarzenia z męczarnią na lekcjach języka polskiego. I zupełnie niesłusznie! Żeby prawdziwie zrozumieć literacki kunszt autorki „Gloria victis”, trzeba przyjmować je bez pospieszającego nas nauczyciela nad głową. Gdy będziemy ją czytać powoli, we własnym tempie, okaże się, że nawet najdłuższe opisy przyrody zamiast wywoływać nudę, uderzą w nuty wypoczynkowo-medytacyjne. Większy relaks poczujecie już chyba tylko w samotności, ciesząc się każdym kolejnym kawałkiem jakościowej czekolady!
 

Eliza Orzeszkowa
 

Smacznego!

Więcej artykułów znajdziesz na Empik Pasje w dziale Czytam.