Album „Chopin Shuffle” zbiera takie recenzje, że chyba będzie ostatecznie najważniejszym wydarzeniem całego roku Chopinowskiego. Muzycy Levity nie odgrywają z namaszczeniem kompozycji Chopina ani nie kaleczą jego muzyki pseudo rockowym banałem. Nie jest to ani akademia, ani odpust. To głos, który idealnie wpisuje się w idee pokazania wybitnego kompozytora przez pryzmat dzisiejszej sceny muzycznej, widzianego oczyma młodych ludzi, z którymi mógłby grywać, gdyby żył dzisiaj. Levity z pewnością przypadliby mu do gustu, szczególnie, że oni sami nie traktują go jak postaci z pomnika…
Nie za bardzo oczywisty był ten pomysł? Wszyscy grają Chopina w 2010 roku.
Jerzy Rogiewicz: No i właśnie dlatego my też! (śmiech). A co jak wszyscy mogą to my też możemy! A tak serio, to wszystko zaczęło się od Marty Karsz, która przyszła na nasz koncert i zaproponowała nagranie wspólnej płyty z legendarnym japońskim muzykiem Toshinorim Kondo. Sami w życiu byśmy nie wpadli na taki śmiały pomysł, ale był w tym jeden haczyk. Otóż Toshinori miał nagrać album z polskim zespołem pod warunkiem, że będą to kompozycje Chopina… Zaczęliśmy traktować to jak rodzaj zadania do rozwiązania. Przesłuchaliśmy wszystko co napisał Chopin, w tym kilka rzeczy niezwykle nudnych i długich, a wręcz momentami głupich. Ostatecznie znaleźliśmy takie utwory, które nie kojarzą się z patosem, wierzbami i kandydatem na prezydenta.
Piotr Domagalski: I ważne, że to nie wynika wcale z Chopina, tylko ze sztampowego postrzegania. Ja bym go jednak nie obrażał, wydaje mi się całkiem fajnym kompozytorem. Nie?
Jerzy Rogiewicz: Ostatecznie padło na preludia, jako na utwory niezbyt często słuchane i niezbyt często grane. Co ciekawe, jedno z preludiów było nawet w czasach Chopina zakazane w szkołach muzycznych i nauczyciele pisali na nutach „nie grać”. Klimat tej kompozycji był tak ciężki, że uznano go za niestosowny dla młodych ludzi, występują tam tak dysonujące harmonie jakby ktoś grał na totalnie przesterowanej gitarze i do tego jakieś straszne akordy. To są trytony w basie. Sepultura dla zwykłego klasyka…
Jacek Kita: Młodym ludziom zawsze odradza się słuchanie ciężkiej muzyki ze względu na wiadome treści i jak widać Chopin miał w życiu też taki epizod. Jak się posłucha jego płyt puszczonych od końca to można usłyszeć przekaz (śmiech)
Ile jest Chopina w „Chopin Shuffle”?
J. K.: Preludia trwają w oryginale około trzydziestu minut a nasz album trwa sto. Matematycznie licząc jest to więc około trzydziestu procent (śmiech).
J. R.: Zależało nam przede wszystkim na tym, żeby to był kolejny album Levity. Żebyśmy za kilka lat, kiedy będziemy wspominać młodość pijąc drinki na Bahamach, nie musieli się go wstydzić. Najgorszym pomysłem jest fałszywy szacunek. Pokazaliśmy słuchaczom to, co sami znaleźliśmy w preludiach…
J. K.: Dzisiejsza kultura jest pełna podobnych zachowań, często bierze się jakieś cytaty i używa ich do swoich celów niezgodnie z wolą autora. Wpisaliśmy się tym samym w taki swoisty nurt społeczno-polityczny (śmiech).
A co z gośćmi i Marcinem Borsem?
P. D.: Marcin był w pewnych momentach czwartym członkiem zespołu. Jego wkładu nie można przecenić. Tak jak my zagraliśmy na wszystkich instrumentach, tak on zagrał na „instrumencie” studio muzyczne. I jest w tym wirtuozem! Dodał sporo od siebie.
J. K.: Jest kilka utworów, które bez Marcina nie miałby racji bytu.
J. R.: Toshinori wniósł swoje brzmienie. Tego nie ruszaliśmy, bo on nie pozwala w to ingerować. Gaba Kulka napisała angielsko-francuski tekst i pięknie go zaśpiewała. Podobnie Grzesiek Uzdański, który powiedział swój wiersz. Tomek Duda wpadł jak po ogień, nagrał wspaniałe partie i po trzech godzinach zniknął. Raphael Rogiński nagrał w totalnym skupieniu cały utwór i poszło dokładnie tak, jak sobie to wymyśliliśmy.
Po zakończeniu sesji zaczął się pościg niczym z „Blues Brothers”…
J. R.: O czwartej nad ranem zostawiliśmy Piotra z Marcinem w studio a sami, co koń wyskoczy, pomknęliśmy wysłużonym Oplem do tłoczni do Olkusza.
J. K.: Jechaliśmy zmieniając się za kierownicą co pół godziny tak, aby chociaż przez chwilę się zdrzemnąć…
J. R.: Bez przerwy poganiani smsami spóźniliśmy się do fabryki płyt jakieś czterdzieści pięć minut. Oddaliśmy płytę z masterem. Następnie po okazaniu dowodu osobistego odebraliśmy grafikę i pojechaliśmy prosto do Warszawy zagrać próbę przed koncertem, który miał się odbyć następnego dnia. I na ten koncert już przyjechały gotowe płyty…
Na koncertach Chopin Open nie czuliście stresu grając dla publiczności nastawionej na bardziej klasyczne ujęcie Chopina?
P. D.: Właśnie z tego najbardziej się cieszyliśmy!
J. R.: Najlepsze koncerty jakie udało nam się zagrać to te, na których publiczność niczego się nie spodziewała, czy wręcz trafiła na występ przypadkiem.
P. D.: Na Chopin Open cały czas patrzyłem na dziecko, które przez cały koncert tańczyło do naszych kompozycji. To była konkretna informacja, że król jest nagi, bo dzieci nie kłamią. No nie aż tak bardzo w każdym razie (śmiech).
J. K.: I ludzie nie wyszli… a mogli…
Mieliście jakiś pozytywny odzew po koncercie?
J. R.: Gratulowały mi dwie licealistki. I to nie były moje znajome! To jednak niezaprzeczalny dowód na to, że marzenia się spełniają…
P. D.: I na to, że najważniejsi krytycy to młode dziewczyny. A im się podoba.
J. K.: I sens grania w tym momencie się dopełnia (śmiech)
Rozmawiała Zuzanna Fajkowska
Komentarze (0)