Rankiem, 18 kwietnia 1961 roku, farmer Joe Simonton z Eagle River w stanie Wisonsin jadł właśnie śniadanie, gdy na jego podwórku wylądował latający spodek, którego spragnieni pasażerowie, w zamian za kubek zimnej wody, poczęstowali go czterema naleśnikami…

 

Tak rozpoczyna się jedno z najbardziej absurdalnych, lecz jakże znamiennych, świadectw dokumentujących niekończące się przygody Amerykanów z przedstawicielami cywilizacji pozaziemskiej, którzy - nie wiedzieć czemu - upatrzyli sobie ten właśnie obszar świata jako idealny do swych międzygalaktycznych wycieczek krajoznawczych i nawiązywania stosunków, nie zawsze dyplomatycznych.

 

Kosmiczny repertuar

Niezapowiedziane wizyty, smugi świateł na bezgwiezdnym niebie, kręgi w zbożu, incydent w Roswell, tajemnicze porwania, wszczepianie implantów, podprogowe przekazy nadawane podczas telewizyjnych newsów, marzenia o kolonizacji kosmosu, międzygwiezdne katastrofy i ratowanie świata przed zagładą - oto, co Amerykanie kochają najbardziej. Nic więc dziwnego, że z upodobaniem obserwują, tropią, badają i dokumentują wszelkie sygnały pozaziemskie, a sterty akt w Archiwum X piętrzą się wysoko pod czujnym okiem agentów FBI.

Amerykańska kinematografia kocha kosmitów

Chyba w całej galaktyce nie nakręcono tyle filmów science-fiction, co w USA. Począwszy od nieco zapomnianego dzisiaj, lecz wyjątkowego jak na tamte czasy, obrazu w reżyserii Roberta Wise’a (tego, który niemal 30 lat później wyreżyserował kinową wersję Star Treka) - “Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia” (1951). Oto w samym środku Waszyngtonu ląduje pozaziemski przybysz, Klaatu, który w ramach swej pokojowej misji pragnie się spotkać z przywódcami wszystkich narodów, a ostatecznie zamieszkuje z pewną ziemską rodziną, poznając tym samym skomplikowaną naturę naszego ludzkiego gatunku.

Współczesną wersją tej historii jest film z 2009 pod tym samym tytułem w reżyserii Scotta Derricksona z fantastycznym Keanu Reevesem w roli Klaatu.

 

Przerażająca „Wojna światów”

O tym, że kosmici nie zawsze przybywają w pokojowych zamiarach, próbował nas uprzedzić już w 1898 roku Brytyjczyk, Herbert George Wells, na kartach powieści “Wojna światów”.

Apokaliptyczna wizja Marsjan próbujących uczynić z naszej planety spiżarnię pełną smakowitych Ziemian, tak mocno podziałała na wyobraźnię ludzi, że kiedy 40 lat później młody Orson Wells na antenie CBS zaprezentował iście mistrzowską adaptację tej powieści w formie radiowego słuchowiska, w wielu kręgach amerykańskiego społeczeństwa wybuchła prawdziwa panika.

Gro osób było przekonanych, że oto słuchają relacji na żywo z faktycznej inwazji marsjańskiej, a losy Matki Ziemi są już w zasadzie przesądzone. Filmową i uwspółcześnioną adaptacją tej kultowej powieści H.G.Wellesa jest film Stevena Spielberga z 2005 “Wojna światów” z Tomem Cruisem i Dakotą Fanning.

 

Spielberg – specjalista od UFO

Zanim jednak Spielberg, jako jeden z czołowych “ufologów” amerykańskiej kinematografii, uraczył nas wizją śmiercionośnych maszyn na usługach Obcych, zdążył stworzyć dwa zdecydowanie sympatyczniejsze obrazy przedstawicieli obcej cywilizacji. Mowa tu między innymi o ukochanym przez dzieci i dorosłych kosmicie “E.T.” (1982), który do dzisiaj bawi nas wzrusza równie mocno jak 36 lat temu!

Nieco wcześniej, bo w 1977, powstał nagrodzony Oscarami film “Bliskie spotkania trzeciego stopnia”, w którym grupa ziemskich wybrańców, wiedzionych tajemniczym sygnałem z kosmosu, zmierza na spotkanie z przedstawicielami obcego gatunku. I nie ma chyba na świecie kinomana, a już z pewnością miłośnika SF, który nie znałby tej finałowej sceny…

Międzygalaktyczne opus magnum

Koniec lat 70. to okres wielkiego boomu w amerykańskim kinie science-fiction. Wystarczy przywołać niezaprzeczalne klasyki tego gatunku: “Gwiezdne wojny IV: Nowa nadzieja (1978)” - pierwszą część filmowej epopei George’a Lucasa, której fabuły i bohaterów chyba nikomu nie trzeba przedstawiać.

Natomiast absolutną rewolucją w sposobie prezentowania “obcych” na kinowym ekranie był totalnie naturalistyczny, przerażający i sugestywny film Ridleya Scotta z 1979 roku “Obcy: Ósmy pasażer Nostromo” z niezapomnianą Sigourney Weaver w roli dzielnej Ripley walczącej z potwornym ksenomorfem, stworzonym na potrzeby filmu przez H.R.Gigera.

Jeden z najwybitniejszych filmów w historii kina, nie tylko tego spod znaku science-fiction, zostawiliśmy sobie na koniec. Arcydzieło Stanleya Kubricka - “2001: Odyseja kosmiczna” z 1968 roku - pełne kulturowych aluzji i filozoficznej głębi stara się zbadać naturę przedziwnej relacji łączącej człowieka z kosmosem, stawiając wiele trudnych pytań i dając mnóstwo niejednoznacznych odpowiedzi.

 

UFO a sprawa polska

Sami przyznacie, że w porównaniu z amerykańskim nasze rodzime podwórko ufologiczne wieje nudą i pustką, nad czym biada czołowy polski badacz UFO, Bronisław Rzepecki: “Nic się nie dzieje. Oczywiście od czasu do czasu coś tam przeleci, ale albo bardzo daleko, albo bardzo szybko, tak że trudno ocenić, co to właściwie było. To już nie to co w latach 70. czy 80., kiedy to nie nadążaliśmy z ewidencją i rejestracją zgłoszeń, a bliskie spotkania dosłownie sypały się z rękawa”.

Nic więc dziwnego, że i polska kinematografia niewiele ma do powiedzenia na ten temat. Kultowy film Andrzeja Kondratiuka “Big Bang” (1986), w którym mieszkańcy mazowieckiej wioski szykują się na przybycie kosmitów, to raczej śmieszno-straszny obraz naszego społeczeństwa aniżeli futurologiczna wizja bliskich spotkań trzeciego stopnia na polskiej ziemi.

 

I podczas gdy “nad naszą wsią przeleciał meteoryt, a sołtys sztandar wyjął ze stodoły”, w USA zaledwie w ciągu jednego miesiąca odnotowuje się średnio 1500 zarejestrowanych obserwacji UFO. Czy to jest sprawiedliwe?!