"Diabły z Loudun" to niepublikowana dotąd w Polsce niezwykła książka Aldousa Huxleya, która wzbudziła swego czasu ogromne zainteresowanie krytyki i czytelników.

Na jej motywach Ken Russell wyreżyserował głośne "Diabły",  Krzysztof Penderecki zaś skomponował operę do dziś święcącą tryumfy.

W "Diabłach z Loudun" Huxley przedstawia historię katolickiego księdza Urbaina Grandiera, który w 1634 roku został spalony na stosie we francuskim mieście Loudun. Zarzucono mu praktyki czarnoksięskie i doprowadzenie do opętania przez diabła zgromadzenia mniszek wraz z przeoryszą, siostrą Jeanne (Iwaszkiewiczowską Matką Joanną od Aniołów). Czy jednak to było prawdziwą przyczyną męczeńskiej śmierci Grandiera? Ksiądz słynął z upodobania do uciech świata doczesnego, ze słabości do płci pięknej. Naraził się tym wielu znaczącym postaciom swojej epoki; kardynał Richelieu uknuł przeciw Grandierowi spisek.

Ta pasjonująca, wielowarstwowa opowieść sytuuje się na pograniczu gatunków literackich, łączy ogromną erudycję autora z nietuzinkowym talentem literackim. Huxley roztacza przed czytelnikiem wielobarwną panoramę siedemnastowiecznej Francji w jej wymiarze społecznym, religijnym, politycznym.

Przeczytaj fragment książki "Diabły z Loudun":

Zegar wybił godzinę i ofiarowana Grandierowi krótka zwłoka miała się zakończyć. On sam został skrępowany, rozciągnięto go na podłodze, po czym – od kolana aż do stóp – nogi ujęto mu pomiędzy cztery dębowe deski, z których każda zewnętrzna para była sztywno osadzona, wewnętrzna zaś ruchoma. Przez wbijanie klinów w przestrzeń pomiędzy dwiema ruchomymi deskami, można było zgnieść dolne kończyny torturowanego, dociskając je silnie do nieruchomej części machiny. Różnica pomiędzy torturą pierwszego i najwyższego stopnia wyrażała się w liczbie coraz to szerszych klinów wbijanych drewnianym młotem.
Ponieważ męka ta prowadziła zawsze do śmierci delikwenta (choć nie natychmiastowej), jej odmianę ostatniego stopnia zadawano wyłącznie zasądzonym zbrodniarzom, którzy mieli być bezzwłocznie zgładzeni.

Gdy więźnia przygotowywano, ojcowie Lactance i Tranquille egzorcyzmowali liny, drewniane płyty, kliny i młoty. Była to nieodzowna procedura, gdyby bowiem zawczasu nie wygnano diabłów siedzących w tych utensyliach, mogłyby one, sztuką piekielną, spowodować, że tortura nie będzie należycie bolesna. Kiedy zakonnicy zakończyli pokropek i przestali mamrotać łacińskie słowa, zbliżył się kat, który uniósł ciężki młot i, niczym drwal rozrąbujący na części
sękatą kłodę, uderzył nim z całej siły. Rozległ się okrzyk niepohamowanego bólu. Ojciec Lactance pochylił się nad dręczonym i zapytał po łacinie, czy może chciałby wyznać swoją winę. Lecz Grandier potrząsnął tylko głową.

Pierwszy klin został wbity aż po nasadę pomiędzy kolana. Potem włożono następny na wysokości stóp, gdy zaś również ten wbito po nasadę, trzeci i najbardziej masywny kat wbił tuż poniżej pierwszego. Usłyszano tępe uderzenia młota, ostry okrzyk bólu, a potem zapadła cisza. Usta torturowanego drżały. Byłożby to wyznanie winy? Laotance otoczył ucho dłonią, by lepiej słyszeć, i zbliżył się do proboszcza – dobiegło go jednak tylko powtarzane kilka krotnie słowo „Bóg”, a potem: – Nie opuszczaj mnie, nie dozwól, żeby ten ból sprawił, iżbym o Tobie zapomniał.
– Lactance odwrócił się do kata i polecił mu kontynuować swoją powinność.
Drugie uderzenie młota w czwarty klin spowodowało złamanie kilku kości stóp oraz kostek nóg. Proboszcz na chwilę omdlał.
– Cogne, cogne! – krzyczał Lactance. – Uderzaj, uderzaj!
Dręczony znów otwarł oczy.
– Ojcze – szepnął – a gdzież jest miłosierdzie świętego Franciszka?
Uczeń świętego Franciszka nie odpowiedział.
– Cogne! – powtórzył. A potem, gdy spadło uderzenie, zwrócił się ponownie do proboszcza: – Dicas, dicas!
Ów jednak nie miał mu nic do powiedzenia. Wobec tego wsunięto pomiędzy płyty piąty klin.
– Dicas! – Młot zatrzymał się w pół drogi. – Dicas!
Torturowany spojrzał na kata, potem na zakonników i zamknął oczy.
– Możecie torturować mnie do woli – rzekł po łacinie. – Za chwilę wszystko stanie się jednością, na zawsze.
– Cogne!
Spadło kolejne uderzenie.

Zadyszany i obficie spocony z powodu letniego skwaru kat przekazał młot swojemu pomocnikowi. Teraz przyszła kolej na Tranquille’a. Przybrawszy ton słodkiej perswazji, jął przedstawiać Grandierowi aż nadto korzystne następstwa przyznania się do winy – następstwa, których owoce proboszcz mógłby zebrać nie tyle na tamtym świecie, ile tu i teraz.
Grandier słuchał, a gdy tamten skończył, zadał mu pytanie:
– Ojcze, czy wierzysz całym swoim sumieniem, że człowiek powinien, tylko po to, by uniknąć bólu, przyznać się do przestępstwa, którego nie popełnił? Ignorując te niewątpliwie szatańskie sofizmaty, Tranquille kontynuował swe namowy.
Proboszcz wyszeptał, że gotów jest przyznać się wyłącznie do swych rzeczywistych występków.
– Jestem mężczyzną, kochałem kobiety...
Lecz Laubardemont oraz franciszkanie nie to pragnęli usłyszeć.
– Jesteś czarownikiem, zadawałeś się z diabłami.

Państwowy Instytut Wydawniczy /F.N.