Równo dwadzieścia lat temu, latem 2004 roku, Deep Purple wystąpili na stadionie warszawskiej Legii. To był kolejny już, solidny, w przeboje bogaty – nie zabrakło takich klasyków, jak „Strange King of Woman”, „Perfect Strangers”, „Highway Star”, „Hush” – występ Brytyjczyków w Polsce.
Jak na koniec czerwca pogoda była dość kapryśna, ciemne chmury zapowiadały burzę. Gdy pod koniec występu wybrzmiał arcyprzebój „Smoke on the Water” zupełnie na przekór tekstowi piosenki, niebo nie zapłonęło, lunął natomiast deszcz. Było coś wyjątkowego w tej krótkiej chwili, kiedy zmierzyły się ze sobą żywioł natury i żywioł rocka. I choć widziałem grupę wielokrotnie wcześniej i później, to ta chwila zapadła mi najgłębiej w pamięć.
Szalony 1968 rok
Zacznijmy jednak od początku. Zespół Deep Purple powstał w 1968 roku w położonym na północ od Londynu hrabstwie Hertfordshire, z którego pochodzą lub z którym związani byli tacy bohaterowie, jak Elton John, Lewis Hamilton, Stephen Hawking, Guy Ritchie.
Ważny jest też rok założenia grupy, bo w 1968 wydarzyło się mnóstwo rzeczy, które zmieniły świat. A ścieżką dźwiękową do tych wydarzeń były wydane w tym roku m.in. „Biały Album” Beatlesów, „Beggars Banquet” Stonesów, „At Folsom Prison” Johnny’ego Casha, „Bookends” Simona i Garfunkela, „Electric Ladyland” The Jimi Hendrix Experience czy „Odyssey and Oracle” The Zombies. To tylko kropla w morzu muzyki, która się wtedy ukazała.
Deep Purple zadebiutowali płytą „Shades of Deep Purple”. Znalazły się na niej autorskie kompozycje, jak i covery, w tym „Help!” Lennona i McCartneya, „Hey Joe” Billy’ego Robertsa czy „Hush”, Billy’ego Joe’a Royala, które miało na zawsze zostać jednym ze znaków firmowych grupy. W nagraniu płyty wzięli udział Rod Evans na wokalu, gitarzysta Ritchie Blackmore, Jon Lord na instrumentach klawiszowych, basista Nick Simper i perkusista Ian Paice. Ten skład miał przetrwać kilka płyt.
Pierwszą płytą, na której Evansa zastąpił Ian Gillan była wydana w 1969 roku koncertówka „Concerto for Group and Orchestra”. Jednak pełnoprawnym albumowym debiutem, i to takim, który przyprawił fanów rocka o zawrót głowy (o ten zawrót przyprawia nadal), był pochodzący z 1970 roku „Deep Purple in Rock”. Dziś ta płyta należy do rockowego kanonu, do „lektury” obowiązkowej każdego fana rocka, hard rocka, heavy metalu, a kompozycję „Child in Time” rozpozna po pierwszych taktach każdy, choćby i w środku nocy obudzony, kto słucha muzyki.
Kolejne albumy przynosiły następne klasyki, „Fireball”, „Highway Star”, „Smoke on the Water”, „Woman From Tokyo”, „Burn”, „Soldier of Fortune”. W 1975 roku licznik wydawniczy zatrzymał się na dziesięciu płytach. Muzycy rozeszli się do innych wyzwań, Blackmore i Glover do Rainbow, Coverdale oraz Lord. Paice do Whitesnake, a Gillan do Black Sabbath. Deep Purple przestało istnieć na niemal dekadę.
Wszyscy oni z Deep Purple
Od najbardziej popularnego metalowego zespołu, czyli Metalliki, po pionierów metalu Iron Maiden. Od wielkich Queen, po arcyciężką Panterę. Od bogów Motorhead, po przebojowe Europe. Nie sposób znaleźć rockowy zespół, którego nie zainspirowałby Deep Purple. Wystarczy zapytać samych artystów, by rozwiązał się worek z laurkami.
Steve Harris z Iron Maiden powiedział, że jego zespół czerpał z ciężkości Purple, Black Sabbath i Zeppelinów. Ulubionym riffem mistrza riffów Eddiego Van Helena był ten z „Burn”. Ulubioną płytą perkusisty Metalliki Larsa Urlicha jest do dziś „Made in Japan”, czyli pochodząca z 1972 roku koncertówka Deep Purple nagrana w Japonii. Warto przyjrzeć się też muzykom, którzy po nagrania Deep Purple sięgali, a jest ich niemała armia: Faith No More, Carlos Santana, Venom czy nawet gwiazda ska Bad Manners.
Starzy znajomi znów nadają
Ale dość wyliczanek, wróćmy do Deep Purple. W 1984 roku Jon Lord, Ian Paice, Ritchie Blackmore, Ian Gillan i Roger Glover postanowili wskrzesić swój zespół. I zrobili to z przytupem. Jesienią wydali swój jedenasty album „Perfect Strangers” ze świetnym tytułowym utworem, ciężkim, hipnotycznym, piekielnie chwytliwym.
Kolejne lata owocowały premierami i zmianami w składzie. Niezmienne były dwie rzeczy. Pierwsza to, że na każdej płycie, od początku po dziś dzień, gra Ian Paice. Druga to fakt, że mimo emerytalnego wieku, grupa wciąż dostarcza rockowe perły, a na koncerty licznie stawiają się nowe pokolenia fanów. Purple nie stali się parodią siebie, grupą rekonstrukcyjną czerpiącą wyłącznie z przeszłości.
Dziś Deep Purple to jedyny zespół z nieświętej trójcy (obok Led Zeppelin, Black Sabbath), który jest aktywny. Sprzedali ponad sto milionów płyt, zagrali prawie trzy tysiące koncertów.
Koncert Deep Purlpe, Ziggo Dome Amsterdam, 2022 (Shutterstock)
Nigdy nie mów nigdy, ty leniwy draniu
W 2017 roku w ramach promowania swojej dwudziestej płyty „Infinite”, Purple wyruszyli w dwuletnią trasę „The Long Goodbye Tour”. Jej nazwa była w totalnej kontrze do tytułu albumu. No bo jak tu pogodzić nieskończoność z choćby i długim, ale jednak ostatecznym, pożegnaniem?
Oliwy do ognia dolał sam Ian Paice mówiąc, że to może być ostatnia trasa grupy, że muzycy nie są młodzieniaszkami, mają już swoje lata, a do tego, każdy z nich ma swoje życie poza Deep Purple. Paice dodał też, że nigdy nie należy mówić nigdy, czym już kompletnie namieszał fanom w głowach. Nie minęły jednak trzy lata i Purple znów byli w trasie. A dziś na ich stronie można znaleźć takie oświadczenie: „W najbliższych latach Ian Gillan, Roger Glover, Ian Paice, Don Airey i Simon McBride wyruszają w kolejną podróż po arenach tego świata. Uzbrojeni w nowe pokłady żywotności, wciąż zachwycają fanów hard rocka na całym świecie i jasno udowadniają, że nie zamierzają zniknąć ze sceny.”
Na dowód tych słów Deep Purple wypuścili nowy album, czyli „=1”. Krążek promuje singiel aż do szpiku kości, głęboko purplowy, utwór „Lazy Sod” (w grzecznym tłumaczeniu „Leniwy drań”). Zespół jest teraz, a jakże, w kolejnej trasie – do Polski przyjedzie jesienią, wystąpi 17 października w Katowickim Spodku.
Po więcej podobnych treści zapraszamy do działu Słucham.
Zdjęcia okładkowe: deeppurple.com
Komentarze (0)