"Pierwsza osoba liczby mnogiej" Agnieszki Topornickiej w lekki i dowcipny sposób, opowiada o sprawach ważnych, jak macierzyństwo, kariera i partnerstwo. Autorka jest czujną obserwatorką rzeczywistości i z rozbrajającą dawką ironii komentuje jej absurdy. Błyskotliwy język, inteligentny humor, realne postaci sprawiają, że powieść czyta się szybko i z przyjemnością.

Agnieszka, prawie czterdziestoletnia tłumaczka z ambicjami literackimi, dzieli życie z Ksawerym, filozofem i biznesmenem, swoją licealną miłością. Oboje są po nieudanych związkach, mozolnie uczą się od podstaw znaczenia słowa "MY".  
Niespodziewana i nieplanowana ciąża sprawia, że Agnieszka przestaje być już neurotyczką i bardziej realnie patrzy na życie. Wciąż jednak nie umie planować, zwłaszcza swojej pisarskiej kariery i męczy ją w związku z tym poczucie niespełnienia, tym bardziej, że jej partner Ksawery realizuje się w każdej możliwej dziedzinie. Agnieszkę zaczyna dręczyć poczucie nieuzasadnionej beznadziei i uporczywe pytania: co dalej zrobić ze swoim życiem i z "nowym-starym" związkiem. Kłopotów nie rozwiązuje wizyta w melancholijnej dzielnicy Salwator, u tajemniczej Czarodziejki.
Agnieszka ma jednak dar przyciągania do siebie szczęśliwych ludzi i kojarzenia ich w szczęśliwe pary. A to, co dobre, w końcu do niej powraca ze zdwojoną siłą i przez kompletne zaskoczenie.

Agnieszka Topornicka - tłumaczka, dziennikarka, poetka; a także, w emigranckiej przeszłości, niania, sprzedawczyni, kelnerka, nauczycielka, barmanka, pracownica linii lotniczych, agentka biura podróży. Przez dziesięć lat mieszkała w USA, gdzie współpracowała z mediami polonijnymi. Teraz mieszka na wsi w Beskidzie Wyspowym z mężem, trzyletnim synem Józiem i gigantycznym amerykańskim kotem. Z okien jej domu w pogodne dni widać Tatry.


 

Fragment książki:

 

Z desperacji wyjęłam mój radosny amerykański przewodnik po ciąży. Z rozczarowaniem stwierdziłam, że się zdezaktualizował. Wszystko, co w nim – już wiedziałam i już mnie spotkało. Potrzebowałam raczej jakiegoś podręcznika survivalowego na temat samego porodu, połogu i opieki nad noworodkiem. I coraz bardziej chciałam, żeby już było po wszystkim. Napięcie oczekiwania mnie wykańczało, męczyły podstawowe czynności fizjologiczne, których wykonanie graniczyło z cudem. Założenie adidasów samodzielnie – nie da rady. Umycie włosów – jak wyżej. Głowa Józka podchodziła mi pod żebra i praktycznie nie byłam w stanie się schylić. Przyjmowanie pokarmów wciąż jeszcze mi się udawało, ale tylko w jeden sprawdzony sposób: mój ściśnięty żołądek nie wpuszczał jednorazowo zbyt wiele - obiad dzieliłam na cztery etapy. Znowu miałam potrzebę jedzenia budyniów, kaszek, serków deserków. Smakołyków otulających od środka.

 

Zadzwonił domofon.
- Słucham?
- Poczta!
Spojrzałam po sobie, czy nie jestem w piżamie, bo nie byłam pewna.
No tak. Fioletowa flanelowa kratka i żółte kwiatuszki. O pierwszej po południu. Jednak skandal. Zgarnęłam z wieszaka szlafrok Ksawerego.
- Paczka do pani. – Listonosz uśmiechnął się, zadowolony, że nie musi zostawiać awiza. - Ze Stanów.
Paczka z Ameryki? Do mnie od… Franka? Franka mojej Klementyny? Ale że co?
Usiadłam. Klasyczna, duża, żółta koperta. Miękka. Rozdarłam. Woreczek nylonowy, w woreczku jakiś kwiecisty materiał? Co ten Franek…
Otworzyłam woreczek i czysty, radosny, beztroski, niepohamowany śmiech wypełnił moje ściśnięte przez Józka płuca i całe mieszkanie. W rękach trzymałam majtki. Nie, pardon. Nie majtki. Majty. Majciochy. Największe figi świata. Majtki dla Matki Ziemi. Białe, bawełniane, w granatowe kwiatuszki. Pogrzebałam z niedowierzaniem w woreczku. Sześć par, w równie awangardowych rozmiarach i wariantach kolorystycznych typu łączka, w sam raz dla żony jakiegoś mormona. Razem siedem par majciochów, po jednej na każdy dzień tygodnia. Jaki przemyślany prezent. Właściwie, przemknęło mi przez głowę, powinnam się obrazić. To jest mało dowcipny dowcip. Przecież ja nie jestem taka gigantyczna. Poszłam do kuchni zaparzyć sobie herbatkę i zastanowić się, co zrobić z takim prezentem.
Jak to co zrobić, przymierzyć, idiotko.
Chichocząc z niedowierzaniem, założyłam majty i chichot zamarł mi na ustach. Pasowały prawie idealnie. Nic nigdzie nie uciskało. Lekko zwisało, ale do zniesienia. Pewno jeszcze się wypełni. Jaka wygoda, jaki luz. Jak mi dobrze, Panie Boże, pobłogosław Franka i dzieci jego.
   

Tato Kochany. Franku Kochany. W pierwszym odruchu chciałam Was zabić, ale teraz nie posiadam się z wdzięczności. To są najwspanialsze majtki świata. Chciałabym tylko uzyskać gwarancję, że nie nosiła ich aktorka odtwarzająca rolę Mammy w "Przeminęło z wiatrem” i że Franek nie kupił ich przez Internet. Uwielbiam Was i moje nowe majtki. Dzięki nim mogę znowu oddychać. I zaraz idę do fryzjera, bo właścicielka takiej bielizny nie powinna chodzić z tłustym kołtunem na głowie.

Wasz wierny Tato

Drogi Ojcze,
napisała Klementyna. Jakie majtki? Dlaczego mój mąż przysyła Ci majtki? ….aaa…rr..rhhdj…Odpycha mie od kpmpa…pa!

Tato, tu Franek. Moja szurnięta małżonka wspomniała mi po powrocie z Polski o Twojej potrzebie, i przypomniałem sobie, że miała przecież przed urodzeniem Piotra i Michała takie same problemy dotyczące lingerie, o których teraz nie raczy pamiętać, ponieważ jest wielką artystką. Nie wiem tylko, skąd o braku Twoich majtek wiedział Torbiel? Napisał mi o tym w ramach anegdoty weselnej. Wspomniał też jakąś Mary. Mówi, że jeszcze nie spotkał w Polsce równie wyluzowanej osoby.
Niech się Wam (Tobie i Józkowi) dobrze noszą.
Franek

PS Kupiłem je w Tragecie, gwarantuję, że są nieużywane i pakowane fabrycznie.
PS Aktorka, która grała Mammy to Hattie McDaniel (Oscar).

   
Wymyłam się pod prysznicem, ubrałam w dyżurną cygańską czarno-czerwoną sukienkę i wyruszyłam do bardzo ekskluzywnego fryzjera na rogu Gołębiej i Brackiej. Tam miły pan zrobił mi masaż głowy oraz karku, podciął subtelnie moje wystrzępione końce, wtarł w nie odżywkę o zapachu bergamotki, następnie wszystko mi delikatnie, bez pretensjonalnego pokazowego szarpania, wymodelował, i tak przeobrażona wyszłam ponownie na świat. I wcale mi nie przeszkadzało, że o moich majtkach toczyły się rozmowy na dwóch różnych kontynentach, bo czułam się lekka i ponętna, a letni wiatr rozwiewał mi seksowne włosy pachnące bergamotką.

 

Wysłałam Mary esemesa:
Dostałam z Ameryki fantastyczne ciążowe majtki.
Mary odpisała zwrotnie:
- Gratuluję.
Kiedy Ksawery wrócił z Łodzi wyczerpany i jak zwykle poszarzały na twarzy, dałam mu jeść, a następnie pokazałam moje nowe majtki. Powiedział, że obiad poaudytowy odbył się w starym lofcie pofabrycznym przerobionym na supernowoczesny hotel, gdzie w restauracji na ścianach wisiało wiele dzieł sztuki współczesnej, ale żadne nie dorównywało happeningowi, jaki obejrzał przy kolacji w swojej własnej kuchni.


Prószyński Media /F.N.