"Bitwa o Skandię" to czwarty tom znakomitej serii "Zwiadowcy" Johna Flanagana, która od ponad trzydziestu tygodni nie schodzi z listy bestsellerów "New York Timesa". Premiera 21 października 2009.
Czy ci, którzy jeszcze niedawno byli śmiertelnymi wrogami, mogą połączyć swe siły i walczyć ramię w ramię przeciwko wspólnemu nieprzyjacielowi?
Wiosna miała oznaczać koniec niewolniczej doli Evalyn i Willa. Ale gdy tylko przyjaciołom udało się dać nogę z zimowych siedzib Skandian, tajemniczy jeździec porywa dziewczynę. Will, choć zahartowany i sprytny nie jest w stanie stawić czoła sześciu napastnikom… Na szczęście Halt i Horace przybywają w samą porę! Rychło okazuje się, że ci, których wzięto za przypadkowych rzezimieszków, są tak naprawdę szpiegami wielkiej armii. Władca temudżeińskich wojowników przygotowuje gigantyczną inwazję, która zagrozi nie tylko Skandii, ale również innym niezależnym królestwom. Czworo Aralueńczyków musi przekonać dumnych mieszkańców Północy o tym, że wszystkim grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Will, Evanlyn, Halt i Horace są gotowi stanąć do walki u boku Skandian i wesprzeć ich swoimi umiejętnościami i mądrością – o ile oczywiście Oberjarl wyrazi zgodę na to, by w szeregach jego wojowników znaleźli się obcy…
Przeczytaj fragment "Bitwy o Skandię":
Dwaj jeźdźcy wyłonili się spośród drzew, wyjeżdżając na polanę.
Tutaj, w Teutonii, u stóp gór, wiosnę dawało się dostrzec o wiele wyraźniej, niż na wyżynach pozostałych za nimi. Trawy już się zieleniły i tylko gdzieniegdzie, w miejscach przez większość dnia zacienionych, bielały rozleglejsze plamy śniegu.
Ktoś, kto przypadkiem ujrzałby owych jeźdźców, zwróciłby prawdopodobnie uwagę, że każdy prowadzi zapasowego wierzchowca. Z pewnej odległości wziąłby ich zapewne za kupców, którzy pragnęli jak najwcześniej przekroczyć przełęcz prowadzącą do Skandii. Mogli teraz akurat liczyć na spore zyski. Bowiem w krainie odciętej przez całą zimę od reszty świata każdy przedsiębiorczy przyjezdny właśnie wczesną wiosną miał prawo liczyć na korzystniejsze niż kiedy indziej ceny przywożonych towarów.
Jednak gdyby ów hipotetyczny ciekawski przyjrzał się obydwu jeźdźcom z nieco bliższego dystansu, zorientowałby się szybko, że ma do czynienia nie z handlarzami, lecz obserwuje dwóch uzbrojonych wojowników.
Niższego, brodacza, spowijał dziwaczny, zielonoszary płaszcz, mieniący się w dość szczególny sposób, zwłaszcza kiedy jeździec poruszał się zgodnie z rytmem swego wierzchowca. Brodacz dysponował długim łukiem przerzuconym przez ramię, a do siodła przytroczył kołczan
wypełniony strzałami.
Jego towarzysz prezentował się bardziej krzepko i wyglądał na młodszego. Jego kark oraz ramiona okrywał brązowy, prosty płaszcz, na którym połyskiwała kolcza zbroja. Spod płaszcza wychylała się pochwa długiego miecza. Na plecach jeźdźca był umocowany okrągły puklerz, przyozdobiony dość nieudolnie wymalowanym liściem dębu.
Wierzchowce też się od siebie różniły. Wyższy ze zbrojnych dosiadał potężnego gniadosza, mocnego bojowego rumaka o długich nogach, krzepkim zadzie i mocarnej piersi. Za nim, na uwięzi, szedł stępa drugi, zbliżonej postury, lecz maści karej.
Natomiast wierzchowiec, którego dosiadał brodacz w pelerynie, wywodził się z całkiem innej rasy – kudłaty, o beczułkowatym tułowiu, bardziej przypominał kucyka niż wierzchowca. Tyle że prawdziwy znawca stwierdziłby bez chwili wahania, iż jest to z pewnością koń silny i bardzo wytrzymały. Z tyłu stępował drugi, całkiem podobny konik, objuczony niezbyt ciężkimi sakwami, zawierającymi tylko przedmioty najpotrzebniejsze w trakcie długiej podróży. Co ciekawe, zwierzak wyraźnie nie potrzebował uprzęży, by dreptać za swym panem niczym wierny pies.
Horace zadarł głowę, usiłując spojrzeć na wierzchołek najwyższej turni spośród piętrzącego się przed nimi ogromu. Zmrużył nieco oczy, bowiem oślepiał go blask słońca odbitego od śniegu, który wciąż zalegał wyższe partie górskiego pasma.
– I co, naprawdę przejedziemy szczytami? – spytał, pełen niedowierzania.
Halt zerknął na niego z ukosa, chyba nawet uśmiechnął się lekko pod wąsem. Jednak Horace nie zauważył spojrzenia Halta, wpatrzony w piętrzące się majestatycznie góry.
– Szczytami? – powtórzył zwiadowca. – Skądże znowu. Doliną.
Horace zmarszczył brwi, rozważając odpowiedź.
– Jest jakiś tunel albo co?
– Przełęcz – wyjaśnił cierpliwie Halt. – Następnie spotkamy wąski przesmyk, wijący się pośród gór. Nim dotrzemy do serca Skandii.
Towarzysz Halta potrzebował chwili lub dwóch, by przetrawić informację. Następnie Halt dojrzał, że ramiona młodzieńca uniosły się, bo chłopak wziął wdech. Zwiadowca dobrze wiedział, że stanowi to nieomylną zapowiedź kolejnego pytania. Zamknął oczy, wspominając dobre czasy, odległe jak dawne wieki, gdy przemierzał świat samotnie i nie musiał wciąż wszystkiego wyjaśniać.
W skrytości ducha musiał przyznać, że obecny stan rzeczy chyba bardziej mu odpowiada. Jednak czekając na owo kolejne pytanie, musiał zapewne wydać z siebie jakiś niekontrolowany, poirytowany pomruk, bowiem, ku jego zdumieniu, Horace zacisnął usta, a na obliczu młodzieńca pojawił się wyraz determinacji. No tak, chłopak wyczuł zniecierpliwienie i postanowił, że oszczędzi Haltowi kolejnej serii pytań. Przynajmniej do czasu.
W rezultacie Halt zaczął zachodzić w głowę, czegóż to takiego Horace chciał się bezzwłocznie dowiedzieć. Coś przecież pozostało niedopowiedziane i wciąż wisiało w powietrzu. Niedopowiedzenie zakłócało rześką harmonię pięknego poranka. Próbował zignorować to uczucie, ale bez powodzenia. Akurat teraz jednak Horace potrafił zdusić w sobie niepohamowaną zazwyczaj potrzebę zasięgania języka u swego towarzysza. Halt odczekał minutę, jednak nie doszedł go żaden odgłos, prócz stukotu końskich kopyt i skrzypienia skórzanej uprzęży. W końcu nie wytrzymał:
– No, co?
Wypowiedział pytanie głośniej i gwałtowniej, niż zamierzał; krótka kwestia rozbrzmiała niczym wybuch niezrozumiałego gniewu. Wrzasnął o wiele za głośno, bo gniadosz Horace’a spłoszył się i cofnął zalękniony o kilka kroków.
Horace rzucił starszemu mężczyźnie spojrzenie pełne wyrzutu, uspokoił wierzchowca i znów zrównał się z Haltem.
– Co z czym? – spytał, a wówczas niższy od niego towarzysz podróży westchnął ciężko.
– O to właśnie pytam – rzekł z irytacją w głosie. – Co takiego?
Horace popatrzył na niego jak na kogoś, kto ze szczętem postradał zmysły. Osiągnął tyle, że Halt rozzłościł się jeszcze bardziej.
– Co jakiego? – zdumiał się Horace, nic już nie pojmując.
– Przestań mnie przedrzeźniać! – wrzasnął Halt. – Przestań powtarzać za mną! Pytałem: „co?”, więc powiedz mi co. Zrozumiałeś?
Horace rozważał w myśli pytanie przez chwilę lub dwie, po czym odparł rzeczowo:
– Nie.
Halt wziął głęboki wdech, przy czym jego brwi utworzyły krzaczastą literę V, a oczy zaczęły ciskać gniewne iskry. Nim wszakże się odezwał, Horace uprzedził go:
– To znaczy, co za „co”? – a następnie, by wyrazić się jaśniej, sprecyzował: – To znaczy, dlaczego „co”?
Nadludzkim wysiłkiem, odzyskując panowanie nad sobą, acz bynajmniej nie kryjąc przy tym własnej irytacji, Halt wycedził:
– Chciałeś zadać mi pytanie.
Horace uniósł brwi.
– Tak?
Halt skinął głową.
– Owszem. Widać to było po tobie.
– Rozumiem – odrzekł Horace. – A jakie pytanie?
Halta zamurowało i to na dłuższą chwilę. Otworzył usta, zamknął je – otwarł znowu, nim zdołał wykrztusić:
– Właśnie o to cię pytałem – warknął. – Spytałem: „co?”, bo chciałem wiedzieć, o co chcesz mnie zapytać.
– Nie chciałem cię pytać o żadne „co” – obruszył się Horace, a Halt rzucił mu podejrzliwe spojrzenie. Przyszło mu do głowy, że młodzieniec kpi sobie z niego w żywe oczy i w duchu śmieje się zeń do rozpuku. Jeśliby tak rzeczy się miały, Halt wolałby nie znajdować się w skórze Horace’a. Nikt nie naśmiewa się bezkarnie ze zwiadowców. Jednak, spoglądając na szczere oblicze chłopaka oraz wpijając wzrok w niewinne błękitne oczy, uznał, że zbytnio folguje swej wrodzonej podejrzliwości.
– A więc, jeśli wolno mi raz jeszcze użyć tego słowa, o co chciałeś mnie zapytać?
Horace zaczerpnął tchu, ale zawahał się.
– Zapomniałem – wyznał. – A o czym rozmawialiśmy?
– Nieważne – rzucił Halt i spiął Abelarda kolanami, by wysforować się o parę kroków przed swego towarzysza.
Przez jakiś czas pomrukiwał coś półgłosem sam do siebie, zresztą dość niewyraźnie, lecz Horace wyłowił z mruczenia zwiadowcy kilka gniewnych stwierdzeń, takich jak „dzisiejsza młodzież”, „pyta jeden z drugim, a nawet nie wie, o co” oraz „co, co…”. Pojął tyle, że Halt był bardzo niezadowolony z rozmowy, jaką przed chwilą odbyli. Ale nie pojmował, dlaczego. Miał niejasne poczucie winy, że powinien przecież pamiętać, o co chciał zapytać, i próbował cofnąć się myślami do początku rozmowy. Swoją drogą, dziwne. Halt miał mu za złe, że pytanie nie padło, a przecież zawsze pytania Horace’a tak go irytowały. Z tym zwiadowcą czasem trudno dojść do ładu – pomyślał młodzieniec. A potem, jak często się zdarza, gdy tylko przestał drążyć swą pamięć w poszukiwaniu zapomnianego pytania, od razu je sobie przypomniał. Tym razem, nim zdążył zapomnieć lub choćby ugryźć się w język, zawołał:
– A ile jest tych przełęczy?
Zwiadowca gwałtownym ruchem odwrócił się w siodle, by zgromić go spojrzeniem.
– Co? – wrzasnął.
Horace uznał, że lepiej będzie nie roztrząsać już zawiłości wiążących się z rzeczonym słowem. Wskazał ręką na piętrzące się przed nimi masywy górskie.
– Pytałem, czy wiele jest takich przejść prowadzących do Skandii.
Halt pohamował nieco Abelarda, pozwalając także Kickerowi zrównać się z nimi.
– Trzy albo cztery – odpowiedział.
– Skandianie ich nie strzegą? – zdziwił się Horace, bo na zdrowy rozum zdawało mu się, że powinni trzymać tam nieustanną straż.
– Oczywiście, że ich pilnują – rzekł Halt. – Ten łańcuch górski stanowi podstawową gwarancję bezpieczeństwa ich kraju.
– Jak więc zamierzasz uporać się ze strażami?
Właśnie. Odkąd ruszyli w drogę, zostawiwszy za sobą Chateau Montsombre, pytanie dotyczące sposobu ominięcia straży spędzało zwiadowcy sen z powiek. Gdyby był sam, bez trudu przekradłby się niepostrzeżenie; rzeczy jednak miały się całkiem inaczej, gdy podróżował w towarzystwie Horace’a, którego, jak Halt zdawał sobie sprawę, trudno będzie przemycić, nie wspominając już nawet o jego rosłym wierzchowcu. Miał co prawda na podorędziu kilka pomysłów, ale żadnego dotąd nie wybrał.
– Coś wymyślę – rzucił, a Horace skwitował odpowiedź milczącym skinieniem głowy, w głębokim przekonaniu, iż, w rzeczy samej, Halt z pewnością coś wymyśli. W mniemaniu Horace’a tym właśnie powinni zajmować się zwiadowcy – myśleniem – a najlepszą rzeczą, jaką może uczynić rycerski czeladnik, jest nie przeszkadzać i zająć się swoją częścią zadania, to jest rozbijaniem po drodze łbów tym, którym łby rozbijać należało. Rozsiadł się wygodnie w siodle, zadowolony z losu, jaki przypadł mu w udziale.
Także Halt odetchnął, bo przestały go dręczyć wątpliwości związane z pytaniem, jakie chciał mu zadać Horace. Chyba że…
Mimo woli znów zaczął się zastanawiać, a wahania powróciły ze zdwojoną siłą. Czy więc padło pytanie, które chłopak początkowo zamierzał zadać, czy może zadał jakieś inne? Halt uznał, że musi tę sprawę wyjaśnić raz na zawsze.
– O to właśnie chciałeś spytać?
Nieco zaskoczony, Horace łypnął na niego.
– Co… – zaczął, ale ugryzł się w język i czym prędzej się poprawił: – To znaczy: słucham?
Halt znów westchnął ciężko.
– Chodzi mi o twoje pytanie, o pytanie o przełęcze. O to właśnie chciałeś mnie spytać przedtem? – rzucił tonem osoby, która zna właściwą odpowiedź, lecz na wszelki wypadek chce się upewnić.
– Chyba tak – odrzekł Horace z wahaniem. – Nie jestem już pewien, bo… tego, trochę się w tym wszystkim pogubiłem – zakończył niezręcznie.
Halt wysforował się do przodu, a do uszu Horace’a trafiły słowa zgoła nienadające się do powtórzenia.
Wydawnictwo Jaguar /F.N.

Aktualności
Czwarta część "Zwiadowców" w październiku
"Bitwa o Skandię" to czwarty tom znakomitej serii "Zwiadowcy" Johna Flanagana, która od ponad trzydziestu tygodni nie schodzi z listy bestsellerów "New York Timesa". Premiera 21 października 2009.
Komentarze (0)