„Mam pewną skłonność do sentymentalizmu, lubię sprawiać radość moim przodkom, za czym stoi też tęsknota: najważniejsze postacie nie dożyły moich książek.”


W trakcie czytania Pańskiej najnowszej książki „Marsz Polonia” moje skojarzenia wędrowały od „Wesela” Wyspiańskiego do dantejskich kręgów piekielnych z „Boskiej Komedii”. Czy takie asocjacje są miłe dla autora, czy wręcz przeciwnie?

To zaszczytne konteksty, ale również zabójcze. To sposób na upupienie. Jak się postawi w kontekście wielkiej klasyki współczesnego pisarza, jakkolwiek by on był nieskończenie wybitny, wybitniejszy sto razy ode mnie, to jest on żywy. A każdy, kto żywy, porównany z pisarzami zastygłymi w posągi albo w wiecznej pamięci, czy nawet tylko w historii wielkiej literatury, musi się znaleźć w kłopocie.
Istnieją pewne klasyczne chwyty literackie, które się podejmuje, ale wszyscy je powtarzają. Tomasz Mann też pisał powieści, prawda? To jest kwestia repetycji z powtórek.

W swojej książce bawił się Pan w kunsztowne, stylizowane frazy. Nie kusiło Pana chwilami, żeby sobie porymować?

Szczerze mówiąc, nie przyszło mi to w ogóle do głowy. Właściwie to dziwne. Ciekawe... Może nawet żałuję... Z drugiej strony byłoby to prawdopodobnie jakieś przekroczenie. Zdaje mi się, że jak na bez mała dwieście stron, to ta książka jest gęsta, raczej stężona. Dużo postaci, wątków, liczne prosiłyby się o rozwinięcie... Gdybym jeszcze dodał wiersze, to mógłbym się nie obronić. Ale kto wie, czy nie byłoby to smaczne.

Bardzo smętna jest ta Pańska Polska w „Marszu...” Tak ją Pan widzi? Rozjazgotaną, skłóconą...

Nie wybieram tonacji. To tonacja wybiera pisarza, tak jak temat go wybiera. Nie można się zastanawiać, czy napisze się o polowaniach czy o Indianach, tylko ma się na to ochotę. A czy to jest smętne? Mój bohater ma realny plan, żeby uczcić urodziny prezentem, jaki daj Panie Boże każdemu facetowi. Zazwyczaj można sobie o tym tylko pomarzyć, a on przystępuje do realizacji tego realnie. Poza tym jedzie w miejsce, w którym wszystko jest. W sensie przynajmniej, nie chcę powiedzieć dóbr materialnych, ale miejsca na Ziemi i tego, co na niej można znaleźć.
Ta smętność może bierze się z perspektywy człowieka dojrzałego. Człowiek dojrzały nie ma prawa być niesmętny. Kołakowski ostatnio powiedział, że dominuje poczucie fiaska i wszyscy jesteśmy nieudacznikami. Oczywiście, bywają wielcy geniusze, którzy zrobili coś ważnego i wielkie kariery, ale - powiada Kołakowski - nawet najwięksi geniusze, tacy jak Albert Einstein czy Tomasz Mann, musieli mieć poczucie klęski. Skąd to wiem? - mówi Kołakowski. - Albowiem to byli mądrzy ludzie.
Nie aspiruję do mądrości mojego bohatera, ale do jego dojrzałości. Dojrzałe spojrzenie musi być spojrzeniem umiarkowanym.

Czy to znaczy, że trzeba się od razu pakować i uciekać?

Nawet jak się nie spakujemy, to wszyscy zejdziemy z tego miejsca w taki czy inny sposób. Jak mówi Cioran: „Gdyby nie myśl o samobójstwie, dawno bym się zabił”. Można też powiedzieć i prawdopodobnie mógłby tak powiedzieć mój bohater: „Gdyby nie myśl o emigracji, pewnie był wyemigrował”. Niekoniecznie trzeba się pakować, ale myśl o tym, że można to zrobić, nie jest myślą tragiczną. To inny rodzaj wyboru drogi. Dzisiejsza emigracja jest bardzo poważnym zjawiskiem, być może dotkliwym, w każdym razie kłopotliwym, ale to nie jest zjawisko tragiczne. To nie ucieczka spod reżimu, to nie 1968 rok, to nie spierniczanie przez „zieloną granicę” ani przeskakiwanie Muru Berlińskiego. To jest wybór. W tym sensie, że istnieje ten wybór i nie trzeba stawać na głowie, tylko wziąć papier, adres i pojechać, jest to błogosławieństwo.

Pański bohater mówi skromnie: „Moja literatura jest radością sprawianą moim przodkom - niczym więcej”. Bardzo skromna deklaracja. Pan się z nią zgadza?

Tak, każdy jest zakładnikiem swoich najbliższych. W rygorystycznych i małych społecznościach, im mniejszych, tym bardziej rygorystycznych, zakładnictwo jest silniejsze. A ja pochodzę z takiej społeczności: z ortodoksyjnej rodziny luterskiej, z małej miejscowości. Co prawda, opuściłem moją wieś mając 10 lat, ale nigdy w rzeczywistości. Każdy artysta to przeżywa: splendory, nagrody, uznanie, czytelnicy, spotkania, wywiady... Mimo tego może nie najważniejsze, ale ważne jest to, co powiedzą koledzy z dzieciństwa, najbliższa rodzina. Najtrudniej jest zostać artystą w oczach kolegów z podwórka. O tym się myśli, do tego się wraca. Jest oczywiście pewna nostalgia. Mam pewną skłonność do sentymentalizmu, lubię sprawiać radość moim przodkom, za czym stoi też tęsknota: najważniejsze postacie nie dożyły moich książek. Jest tu więc pewien ledwo maskowany sentymentalizm. Będę go musiał poprawić. Oczywiście, już nie w tej książce, tylko w następnej.

A sobie, autorowi, nie sprawia Pan radości pisaniem? Pozostaje tylko obowiązek?

Ani to, ani to. Po pierwsze twórczość bez chwili radości jest niemożliwa. Takie chwile są i są ważne, ale nie pojawiają się często. Twórczość radosna to dziedzina grafomanów. Mam dodatkowo tę przeszkodę, że oprócz pisania lubię myślenie. To właściwie utrudnia. Jestem też w jakiejś mierze zakładnikiem rzemiosła. Staram się pracować codziennie. Pisanie jest pewnym psychofizycznym nawykiem. Z doświadczenia wiem, że nie da się pisać tylko w dobre dni, bo ich wtedy nie ma. W poniedziałek nie idzie i wiem, że nie pójdzie we wtorek, w środę też nie pójdzie, ale jak odpuszczę, to na pewno nie uda się nic także w czwartek. A w czwartek może pójść w nagrodę za wcześniejsze dni, kiedy tłucze się łbem. W jakiejś mierze męczy mnie to pisanie. Nieraz nudzi, czasem mam chwile zwątpienia - to naturalne stany. Ale na pewno kiedy w ogóle nie pracuję, czuję się jeszcze gorzej.

Rozmawiała Magdalena Walusiak