Jak dotąd przy okazji premier pana płyt rozmawialiśmy w Warszawie, a teraz telefonuję do Nowego Jorku, gdzie ma pan swoje mieszkanie i spędza sporo czasu. Ma pan okazję grać z tamtejszymi muzykami?

Nie gram tak często jak nowojorscy muzycy klubowi, w każdy wieczór. Wbrew pozorom, na przekór kryzysowi kluby tu świetnie prosperują. Ja gram tu rzadko, mniej więcej raz na rok. Ostatnio występowałem w Merkin Concert Hall i dopiero w kwietniu przez pięć dni będę koncertował w Birdlandzie, klubie o najwyższej renomie. Tam mógłbym grać ile chcę, ale nie palę się do tego. Chcę grać tylko swoją muzykę, nie interesuje mnie rola sidemana, nawet z najlepszymi muzykami. Nie zabiegam o takie występy. W Nowym Jorku mam więcej czasu dla siebie, komponuję, pracuję nad brzmieniem instrumentu, chodzę oczywiście na koncerty i do galerii. Mam nawet swoją ulubioną Neue Gallery, gdzie jest trochę z atmosfery starego Wiednia. Jest niewielka, ale prężna. Prezentują tam sztukę austriacką i niemiecką: Der Blaue Reiter, Oscara Kokoschkę, wiedeńską secesję, m.in. Klimta.

Czy tytuł płyty "Dark Eyes" pochodzi od portretu Marthy Hirsch pędzla Oskara Kokoschki?


Właśnie, to skrócony tytuł jednego z utworów "The Dark Eyes of Martha Hirsch". Ten obraz od razu wpadł mi w oko i zainspirował do napisania tej kompozycji. Ale to mógł być inny obraz, bo mam nieopodal ulubionego Modiglianiego, van Gogha i Gauguina. Wszystko w zasięgu ręki. Lubię wpaść do galerii nawet na moment, zaciągnąć się atmosferą sztuki. To na mnie dobrze działa, ale zobaczę, może mi się kiedyś znudzi ten Nowy Jork. Jestem włóczęgą.

Co ciekawego słyszał pan w klubach jazzowych?


Bardzo dobry zespół kontrabasisty Dave’a Hollanda i pianisty Jasona Morana z perkusistą Erikiem Harlandem i saksonistą Chrisem Potterem. To królewski skład, a występowali w znakomitym klubie Blue Note dla wyrobionej publiczności. Przysiadłem się do stolika, gdzie starsze małżeństwo prowadziło dyskusję o zaletach bębniarzy. On wolał Jacka DeJohnette’a, ona Joeya Barona, z którym grałem niedawno w Bielsku. Byłem pod wrażeniem, bo była to rzeczowa dyskusja wyrafinowanych znawców. Publiczność w Nowym Jorku ma świetne rozeznanie, tu jest największa scena, tu występują wszyscy najlepsi.

Czy mieszkając w Nowym Jorku zauważył pan jakieś tendencje w rozwoju jazzu?


Na szczycie panuje czysty jazz, to co robi właśnie Dave Holland. Ciekawe tematy ze świetnymi improwizacjami, z urozmaiconym i skomplikowanym rytmem. W najlepszym, oryginalnym wykonaniu to jest naprawdę wielka muzyka. A kiedy ktoś ich próbuje kopiować, to już nie jest ta jakość.

A free?

Naturalnie, wszystko jest tu obecne. Gra Peter Brötzman, William Parker, Wadada Leo Smith, Anthony Braxton, Roscoe Mitchell i Art Ensemble of Chicago.

Czy elektroniczne brzmienia i komputerowe rytmy są obecne na scenie?


Tak, ale to nie są wartościowe rzeczy. Jeśli nie jest się Milesem Davisem i potrafi pokierować muzykami, to elektroniczne brzmienia są ubogie. A komputerowe rytmy są prymitywne w porównaniu do tego, co na perkusji wyczyniał Elvin Jones z tymi wszystkimi niuansami, przyspieszeniami, opóźnieniami. To są o wiele bardziej skomplikowane rytmy, bo wykonywane ludzką ręką.

Wróćmy do pana nowej płyty "Dark Eyes". Dlaczego zmienił pan zespół z polskiego na skandynawski?

Graliśmy razem niewiarygodnie długo, ponad 12 lat. Nie grywa się właściwie w tym samym składzie tak długo. Jestem zadowolony ze zmiany, taka grupa jest mi teraz potrzebna. Nie wiem czy nawet tu, w Stanach, znalazłbym sobie takich muzyków. Mam dziwny zespół: jedną grubą, wielką gitarę, która składa się z gitary i gitary basowej. Gitarzysta Jakob Bro gra bardzo oszczędnie, trochę w stylu Jima Halla, ale ma już własne brzmienie. On się nie podpala do solówek. Jak nie ma dla niego miejsca, to nie gra. To jest bardzo cenna zaleta, mało kto tak potrafi. A umie zagrać wszystko, nagrywał z Paulem Motianem, doświadczenie nabył w Nowym Jorku. Na basie jest niezwykły Anders Christensen, obracający się również w rockowych kręgach. Świetnie gra free i transowe rytmy. Pianista Alexi Tuomarilla pierwszy trafił do mojego zespołu, gra właściwie mainstreamowy jazz, a perkusista Olavi Louhivuori jest niezwykle subtelny.

Czy ten album rozpoczyna nowy okres w pana muzyce?

Z pewnością. Jest bardziej melodyjny, komunikatywny, są partie transowe, echa Brazylii, gdzie występowaliśmy.

To płyta bardzo malarska, bogata w różnorodne barwy. Jak pan to osiągnął?

Mam do dyspozycji ciekawe kolory, jak choćby podwójna gitara, bębniarz, który gra bardzo delikatnie ale też potrafi mocno przyłożyć. Dopiero teraz, na koncertach, zaczniemy te tematy ogrywać. Muszę mieć przynajmniej dziesięć koncertów z zespołem, żebyśmy się lepiej zrozumieli. Te kompozycje na nowo przemyślałem, zmieniłem troszkę ich aranżacje. Przyjedziemy do Polski z W. Brytanii, gdzie zagram pięć czy sześć koncertów. A w Polsce będzie ich jedenaście. Zaczynamy od mojego festiwalu w Bielsku-Białej 27 listopada.

Dlaczego nagrał pan ponownie temat "Last Song" pochodzący z albumu "Balladyna", pierwszego, który w 1976 r. wydała wytwórnia ECM Records?

Lubię wracać do starszych kompozycji, w ten sposób mam pewną ciągłość swojej muzyki. "Last Song" grywam zresztą ostatnio niemal na każdym koncercie i obserwuję, jak nieustannie się rozwija.

Nagrał pan też dwie mniej znane kompozycje Komedy: "Dirge for Europe" i "Etiudę baletową Nr. 3". Ciągle znajduje pan coś inspirującego w jego twórczości?


W muzyce Komedy zawsze można wyszperać coś ciekawego, szczególnie z cyklu "Jazz i poezja". Jest jeszcze taki piękny temat "Alea", jedna z "Etiud baletowych", której może kiedyś się nauczę, mam na to wielką ochotę. Komeda miał swoistą mozartowską lekkość, jakiś czar i prostotę w pisaniu, to działa na mnie do dziś. Lecz nie wszystkie jego ładne utwory chcę grać. Sięgam po nie, bo są mi bardzo bliskie, nie tylko dlatego, że go znałem i grałem z nim. One są napisane w podobnym stylu do moich własnych.

To jednak inny Komeda niż na płycie "Litania", znacznie łagodniejszy.


Tam nagrałem jego najważniejsze utwory, a tu wybrałem balladowe kompozycje. A poza tym moja gra się zmienia i mam inny zespół.

Od występów z Komedą przez "Balladynę" do "Dark Eyes" przeszedł pan długą drogę: od free jazzu do nastrojowych brzmień, które łatwiej trafiają do słuchacza.


Ja się cały czas rozwijam, trzeba dbać o swoje wnętrze, nikt nie urodził się wielkim.

Rozmawiał Marek Dusza