Angielki są teraz dosyć przerażające. Piją, zbierają się w 10 - osobowe gangi i masowo atakują zagranicę - wywiad ze Stephenem Clarke, mieszkającym we Francji brytyjskim dziennikarzem i autorem satyrycznych powieści: „Merde! Rok w Paryżu, „Merde! W rzeczy samej” oraz poradnika „Jak rozmawiać ze ślimakiem”.
Jak należy rozmawiać ze ślimakiem?
(śmiech) Właściwie powinno to brzmieć: „Słuchaj ślimaka”, ponieważ ślimak jest ofiarą społeczeństwa francuskiego i zapytany zawsze powie prawdę. Inaczej niż Francuzi, którzy powiedzą tylko to, co ich zdaniem powinno się o nich wiedzieć. Tytuł książki jest również inspirowany pewnym żartem. Opowiadam ten dowcip i Anglikom i Francuzom. Pierwsi się śmieją, natomiast w drugim przypadku na koniec zapada martwa cisza. Brzmi on następująco: „Francuz w Anglii wchodzi do pubu z wielkim ślimakiem w ręku. Barman pyta: Skąd to masz? A ślimak odpowiada: We Francji jest ich pełno”. Francuzi nie rozumieją tego dowcipu, ponieważ zastanawiają się, dlaczego barman rozmawia ze ślimakiem, a nie z człowiekiem.
A Panu odpowiada francuskie poczucie humoru?
Francuzi potrafią być bardzo zabawni. Ale ich najlepszy komik (Coluche, przyp. red.) zmarł 20 lat temu i dotychczas nikt go nie zastąpił. Francuzi zapomnieli jak się robi komedie. Wprawdzie ostatnio sytuacja nieco się poprawiła, ale i tak większość francuskich żartów opiera się na grze słów. Francuzi bardzo rzadko opowiadają dowcipy na swój temat i prawdopodobnie dlatego tak bardzo lubią angielskie poczucie humoru. Ponieważ my żartujemy sobie ze wszystkiego. Często, gdy jestem zapraszany na przykład do francuskiego radia, kpię sobie nieco z Francuzów i im to się podoba. Dlaczego nie potrafią żartować sami z siebie - doprawdy nie wiem.
Dlaczego zdecydował się Pan na to, aby zamieszkać we Francji?
Dlatego, że w Wielkiej Brytanii zbyt ciężko pracowałem. Co trzy miesiące dostawałem podwyżkę, co pół roku awansowałem. Ale nie miałem czasu dla siebie. Ani nawet sposobności by wydawać zarobione pieniądze na cokolwiek poza alkoholem. I to się stało nudne. Pojechałem wiec do Francji, gdzie zdobyłem pracę, która nie wymagała żadnej odpowiedzialności, nie generuje żadnych stresów i przynosi mnóstwo wolnych dni.
Tytuły Pana dwóch pierwszych książek zawierają słowo „merde”, które jest francuskim przekleństwem. Jednak z lektury powieści wynika również, że odnosi się ono do psich kup zalegających ulice Paryża. Byłam w Paryżu, ale przyznam, że niczego takiego nie zauważyłam. Czy zatem nie ma pan obsesji „psiej kupy”?
(śmiech) Mogę podać adresy miejsc w Paryżu, gdzie zawsze ją Pani znajdzie. Są takie ciche uliczki, przeznaczone tylko dla pieszych, gdzie co rano można znaleźć psie kupy, ponieważ tam właśnie Francuzi zabierają swoje psy, żeby mogły „defekować” w spokoju. Ale tytuły książek odwołują się również do chaosu, który wywołuje główny bohater - słabo mówiący po francusku, niepotrafiący zrozumieć Francuzów, próbujący jakoś się znaleźć we Francji, ale powodujący tylko bardzo dużo owego „merde”. Zresztą słowo to oznacza również życzenie powodzenia. We Francji aktorzy przed wyjściem na scenę mówią do siebie „merde”.
Czy Pana książki są oparte wyłącznie na osobistych doświadczeniach, czy stanowią kompilację przygód, które spotkały kilka różnych osób?
Książka jest w 64, 6 procenta biograficzna (śmiech)
W swoich powieściach kpi Pan zarówno z Francuzów jak i z Brytyjczyków. Czy zdarzyło się, że ktoś miał pretensje o te kpiny? Rodacy nie mają Panu za złe?
To nie jest tak, że ja się z ludzi wyśmiewam. Ja się z nimi żartobliwie drażnię. A przecież „kto się czubi, ten się lubi”. Wielu Anglików rzeczywiście denerwuje się czytając moją książkę, ale tylko dlatego, iż żałują, że sami takiej nie napisali. Kiedy wyszła moja pierwsza powieść i okazała się przebojem, żona jednego z moich paryskich przyjaciół złościła się na niego chyba przez tydzień, wyrzucając mu: „to ty mogłeś napisać te książę”. Problem w tym, że ten mój przyjaciel nie jest zabawnym człowiekiem i nawet nie potrafi opowiedzieć dowcipu, więc i tak raczej nie mógłby napisać takiej książki (śmiech). Natomiast, jeżeli chodzi o Francuzów, to rzadko denerwują się tym, co piszę. Ale kiedy już tak się stanie, to inni Francuzi się z nich śmieją. W dniu kiedy Londyn zwyciężył Paryż w walce o organizację olimpiady, byłem zaproszony do telewizji wraz z byłym francuskim ministrem sportu i zacząłem sobie z niego żartować, czym bardzo go rozzłościłem. Po programie francuscy prezenterzy powiedzieli mi, że to było bardzo, bardzo zabawne.
Co się Panu najbardziej podoba we Francji, a co wręcz przeciwnie?
To jest ta sama rzecz, czyli indywidualizm Francuzów. Z jednej strony myślą wyłącznie o sobie, ale z drugiej jest to pociągająca forma autoekspresji. Na
przykład, kiedy przechodzisz przejściem dla pieszych na zielonym świetle i jakiś paryski kierowca próbuje cię zabić, nie zważając na przepisy, to zwykle uważa on, że ma ku temu bardzo ważny powód. Na przykład spieszy się do swojej dziewczyny. Kiedy tylko człowiek nauczy się korzystać z tej wygodnej filozofii, życie staje się bardzo przyjemne.
Czy zdarzyło się Panu być uprzejmie obsłużonym przez francuskiego kelnera?
Ostatnio wielokrotnie zdarzało się, że obsługiwali mnie mili francuscy kelnerzy. Nawet coraz częściej życzą gościowi „smacznego”. Ale to nowa generacja kelnerów. Ich poprzednicy uważali się za profesjonalistów i byli niemili dla klientów mając ich za ewidentnych amatorów. Zdarzyło się kiedyś, że postanowiłem usiąść w kafejce w ogródku. Stały tam stoliki ustawione w równym rzędzie. Chciałem usiąść przy tym, który był w rogu, ponieważ przy pozostałych ludzie palili papierosy. Tyle, że był on ustawiony tak, że nie dało się wcisnąć na krzesło, więc go nieco przesunąłem. Natychmiast zjawił się kelner, który spytał, dlaczego posunąłem stolik. - Dlatego, że nie mogłem usiąść - odpowiedziałem. - Ale dlaczego przesunął pan stolik? - dociekał dalej. - Dlatego, że nie mogłem usiąść - ponownie odpowiedziałem. Czy pan nie rozumie, że tak ustawiłem te stoliki z jakiegoś konkretnego powodu i zajęło mi to mnóstwo czasu - ciągnął kelner. - Ale ja nie mogłem usiąść! Czy mam wobec tego iść do kafejki po drugiej stronie ulicy? - zapytałem i usłyszałem w odpowiedzi - Tak, niech pan idzie. No więc poszedłem.
Czy mógłby Pan wymienić trzy podstawowe zasady, które trzeba zrozumieć, aby zamieszkać we Francji?
Po pierwsze, każdą rozmowę trzeba zaczynać słowem ”bonjour”. Nawet, jeżeli ktoś nie ma ochoty rozmawiać, to po takim powitaniu robi się uprzejmy. Po drugie należy umieć podejmować ryzyko. Na przykład, jeżeli otrzyma się w restauracji potrawę przypominającą wyglądem i zapachem ekskrement prosiaka, to wcale nie znaczy, że tak właśnie będzie smakowała. Wręcz przeciwnie - może nas spotkać miła niespodzianka. No i na koniec - nigdy nie należy przyjmować słowa „nie” jako ostatecznej odpowiedzi. Gdy chce się coś uzyskać we Francji, bardzo często pierwszą reakcją jest odmowa, co wcale nie znaczy, że rzecz jest nieosiągalna. Ponieważ słowo „nie” na ogół oznacza tak naprawdę „nie, bo zaraz mam przerwę na kawę”, albo „nie, ponieważ teraz nie chce mi się tego robić” i aby osiągnąć swoje należy to zignorować. Pierwszy raz doświadczyłem tego, gdy pisałem artykuł na temat szampana i chciałem odwiedzić winnice. Do jednej z nich trzeba było zarezerwować bilet na wejście. Zadzwoniłem tam i zapytałem o poranną rezerwację, ale odpowiedziano mi, że będzie to możliwe dopiero o czwartej po południu, bo rano absolutnie wszystkie miejsca są już zajęte. Kiedy jednak powiedziałem, że o tej porze nie mogę, bo wcześniej mam powrotny pociąg do Paryża, usłyszałem: - Proszę wobec tego przyjść o 11.15. W takiej sytuacji w żadnym razie nie należy dociekać, dlaczego uprzednio otrzymało się inną odpowiedź. Być może było tak, że w chwili, gdy recepcjonistka odbierała telefon harmonogram wycieczek był otwarty na godzinie 16 i nie chciało się jej przerzucać kartek. Lepiej nie naciskać i cieszyć się ostatecznym rezultatem. Nigdy nie można też powiedzieć - W moim kraju to, czy tamto jest lepsze - bo w ten sposób daleko się nie zajdzie.
Paul West - bohater Pana powieści ma słabość do Francuzek. Czy prywatnie podziela Pan to upodobanie?
Angielki są teraz dosyć przerażające. Piją, zbierają się w 10 - osobowe gangi i masowo atakują zagranicę. Obecnie prowadzą inwazję na Kraków, gdzie te szajki nazywane są „kurzymi bandami”. Zniszczyły już Dublin, zniszczyły Pragę, a teraz szukają gdzie jeszcze mogą uderzyć. Francuzki są bardziej kobiece, chociaż jednocześnie są feministkami. W ich przypadku nie ma tu żadnej sprzeczności. Lubią dostawać kwiaty i być przepuszczane w drzwiach przez mężczyznę. Za to Brytyjki lubią się bić.
Czy planuje Pan napisanie poradnika dla Francuzów mieszkających w Wielkiej Brytanii?
W mojej drugiej książce „Merde. W rzeczy samej”, są rozdziały, stanowiące namiastkę takiego poradnika. Paul West postanawia na jakiś czas wrócić do Anglii, ale przyzwyczaił się już do francuskiego trybu życia i nie może się odnaleźć w swojej ojczyźnie. Rzeczywiście do Wielkiej Brytanii wyemigrowało około 300 tysięcy Francuzów. Rozmawiam z wieloma z nich, radząc im jak mają postępować z Anglikami. Mówię im przede wszystkim, że nie wszyscy Brytyjczycy są gejami i że czasami, inaczej niż sądzą Francuzi, jednak uprawiają seks (śmiech). Kiedy kilka lat temu była słynna afera z Hugh Grantem, przyłapanym w samochodzie z kobietą lekkich obyczajów, Francuzi byli zszokowani. Nie tym jednak, że dał się nakryć z panią wspomnianego zawodu, ale tym, że w ogóle spotkał się z nią w wiadomym celu. Francuzi na temat Brytyjczyków muszą się jeszcze wiele nauczyć (śmiech)
Rozmawiała Izabella Jarska
Komentarze (0)