David Nicholls był kelnerem, aktorem i redaktorem. Dziś jest autorem bestsellerowych powieści. W Polsce właśnie ukazała się jego książka „Jeden dzień”.

W tej chwili kończą się prace nad filmową adaptacją „Jednego dnia”. Myślał pan o ekranizacji książki, gdy ją pan pisał?

Absolutnie nie. Gdybym pisał myśląc o zrobieniu z „Jednego dnia” filmu, nie mógłbym rozciągnąć akcji na przestrzeni dwudziestu lat czy zabrać bohaterów do Indii. Zawsze jednak kochałem oba media i jestem pewny, że moje powieści były inspirowane przez filmy. Billy Wilder, Woody Allen i Preston Sturges najprawdopodobniej wpłynęli na mnie w tym samym stopniu, co Dickens, Fitzgerald, Salinger. Podejrzewam, że dialogi, które piszę mają filmową jakość. Ale nie uważam, że jest w tym coś złego. Na twórczość Dickensa, Hardy'ego, Czechowa istotny wpływ miał przecież teatr.

Zanim został pan pisarzem, pracował pan przy scenariuszach. To doświadczenie pomaga w tworzeniu prozy?

Byłem scenarzystą i mam nadzieję, że w dalszym ciągu będę pracował na tym polu. „Starter for Ten”, moja pierwsza powieść, rozpoczęła swoje życie jako monolog, skecze o charakterze filmowym. Chwilę trwało zanim zdałem sobie sprawę, że to, co napisałem było w rzeczywistości literaturą. Ale to było dawno temu. Od tamtego czasu stałem się jako pisarz bardziej ambitny, zyskałem wprawę w pisaniu w trzeciej osobie i rozwinąłem swój pisarski głos. W każdym razie mam taką nadzieję.  

Głównych bohaterów „Jednego dnia”, Emmę i Dextera grają Anne Hathaway oraz Jim Sturgess. Podoba się panu ten wybór?

Oczywiście. Zdaje sobie sprawę, że każdy, kto przeczyta powieść stworzy w głowie swoich własnych Emmę i Dextera. Niewątpliwe pojawią się różne wyobrażenia i interpretacje. Film nie kasuje powieści, szanuje działo, żyje obok niego. Emma stworzona przez  Anne Hathaway jest bardziej pogodna i uprzejma niż bohaterka „Jednego dnia”. Dexter Jima Sturgessa jest bardziej wrażliwy. Ale nie ma w tym nic złego.

„Jeden dzień” odniósł wielki wydawniczy sukces. Myślę, że jednym z jego powodów jest świetna kombinacja humoru i dramatu...

Na starych plakatach filmowych pojawia się hasło: „będziesz się śmiał, będziesz płakał”. To właśnie chciałem osiągnąć. Patrząc na ponad dwadzieścia lat czyjegoś życia, nieuchronnie otrzymamy miksturę złożoną z radości, podniecenia, melancholii, rozczarowania i rozpaczy.

Przyjaźń między kobietą i mężczyzną jest jednym z najważniejszych motywów w pańskiej powieści. Wierzy pan w trwałą relację tego typu?

Te przyjacielskie stosunki między mężczyzną i kobietą stają się zarzewiem wielu komediowych sytuacji. W prawdziwym życiu nie widzę barier dla szczerych, łatwych i otwartych relacji tego typu. Większość moich dobrych przyjaciół, to kobiety. I jestem przekonany, że nie ma między nami niezdrowego napięcia czy dwuznacznych sytuacji. Na pewno nie istnieje seksualny podtekst. Ale może sprawa wygląda tak wyłącznie w moim przypadku.

„Jeden dzień” wydaje się być pod niektórymi względami podobny do filmów Woody'ego Allena. Szczególnie, gdy opisuje pan pokręcone relacje między ludźmi.

To bardzo pochlebna opinia. Tym bardziej, że Allen jest jednym z moich idoli. Głównie dzięki jego produkcjom z lat 70. czy 80. „Annie Hall” jest moim ulubionym filmem. Allen, jak Billy Wilder, świetnie poprowadził linię między sentymentem i cynizmem. Pozostaje romantycznym pesymistą. Kocham ten ostry, słodko-gorzki smak jego filmów.

Dlaczego opisuje pan tylko jeden dzień z każdego roku życia Emmy i Dextera?

Częściowo był to sposób na uporządkowanie materiału. Trudno przecież zmieścić całe dwadzieścia lat czyjegoś życia na czterystu stronach powieści. Dlaczego by więc nie wziąć dwudziestu migawek, tylu samo dni i pozostawić czytelnikowi szansy na wypełnienie luki?

Dzięki temu, w kolejnych rozdziałach widzimy, jak bardzo zmienili się bohaterowie, jak dynamiczne jest ich  życie.

Przed trzydziestką mieszkałem w około dwudziestu różnych mieszkaniach, pracowałem w trzydziestu różnych miejscach, rozpoczynałem pięć różnych dróg życiowych. Mój ojciec przez całe swoje życie pracował zaledwie w trzech różnych firmach, mieszkał w trzech domach i został rodzicem w wieku dwudziestu czterech lat. Z jakiegoś powodu ludzie z mojej generacji – i prawdopodobnie także tej, która po niej następuje – zdają się desperacko trzymać jakiejś wersji młodości. Ze wszystkimi zakłóceniami, niepewnością i zmianami, które to za sobą pociąga.

Niemal każdy pisarz twierdzi, że jego książka absolutnie nie jest autobiograficzna. Jednocześnie każda powieść po części musi być autobiograficzna. W jakiej części „Jeden dzień” opowiada o panu?

Jest trochę wątków autobiograficznych, ale nie za dużo. Na przykład ten sam wiek bohaterów, miejsca, w których żyją. Na pewno, gdy miałem dwadzieścia lat nie byłem podobny do Dextera. Mam dużo więcej wspólnego z Emmą. Głównie ambicje i lęki. Choć Emma jest dużo mądrzejsza i bardziej zasadnicza niż ja. Pracuje w okropnej meksykańskiej restauracji, ja pracowałem we francuskiej. Kingsley Amis powiedział kiedyś, że wszystkie książki są autobiograficzne do tego stopnia, że niemożliwe jest napisanie myśli, która nie pojawiła się w głowie autora. Dużo w tym prawdy.

Opisuje pan świat telewizji. Miał pan z nim osobiste doświadczenie?

Pracowałem w telewizji, ale tylko przy produkcji dramatu. Było to zajęcie stresujące, ale też bardzo profesjonalne. Z pewnością moje spotkanie ze światem telewizji było bardziej konserwatywne i odpowiedzialne niż historia Dextera.  

Telewizja, a szczególnie praca w niej deprawuje. Zdaje mi się, że to chciał pan powiedzieć opisując losy kariery swojego bohatera.

Myślę, że w rzeczywistości telewizja wcale nie deprawuje. Tu raczej chodziło o konkretne czasy. Kultura narkotykowa była wszechobecna w Londynie lat 90. To był dziwny, absurdalny skomplikowany czas. Ale nie mam szczegółowego rozeznania w świecie telewizji. Jak w każdej branży trafia się na dobrą i złą pracę. Większość ludzi telewizji, których znam pracuje bardzo ciężko, aby jak najlepiej wykonywać powierzone im zadania.

Był pan profesjonalnym aktorem. Grywał pan nawet w The Royal National Theatre. To wygląda na dobrą pracę, a jednak ją pan porzucił.

To aktorstwo porzuciło mnie. Nigdy nie byłem zbyt dobry. Brakowało mi gracji, talentu, wyglądu, wszystkiego. Mówię to zupełnie serio. Jedyną moją wartością była niezawodność. A przecież nikt nie idzie do teatru, aby zobaczyć aktora, bo jest niesamowicie niezawodny. Pracowałem dość często, ale rzadko miałem role mówione. W końcu zdałem sobie sprawę, że to, co kocham to nie aktorstwo, a opowiadanie. Zostałem osobą odpowiedzialną za czytanie scenariuszy, następnie redaktorem, a w końcu pisarzem.

Rozmawiał Max Fuzowski