Czym pachnie warszawska Ochota, a czym zagranica? Dlaczego powieść „Kocham Paula McCartneya” ma kilka wstępów? Joanna Szczepkowska opowiada o swojej najnowszej książce, Beatlesach i... Naszej Klasie.
„Kocham Paula McCartneya” - to tytuł pani powieści. Czy także osobiste wyznanie?
To raczej miało być hasło wywołujące skojarzenia z latami 60. ubiegłego wieku, ale... Trochę trudno się do tego przyznać, jednak rzeczywiście na wszystkich zeszytach, ścianach i klatkach schodowych pisałam: „Kocham Paula McCartneya”.
Właśnie tego konkretnego Beatlesa?
Pewne wątki w tej książce są autentyczne i mają korzenie w moim dzieciństwie. Naprawdę zdarzyło się tak, że z czterema koleżankami podzieliłyśmy się Beatlesami poprzez losowanie. I rzeczywiście do mnie należał Paul McCartney.
Była pani zadowolona z wyniku losowania?
Nie. Wolałam George’a Harrisona (śmiech). Tacy mężczyźni jak George Harrison podobają mi się do dziś. Nie jestem osobą, która zwraca uwagę na ubranie, ale zawsze lubiłam prochowce. Chłopiec w prochowcu był moim marzeniem, a George Harrison kojarzył mi się właśnie z takim chłopięcym poetą, marzycielem, trochę podszytym wiatrem... Paul McCartney był raczej grzeczny, czyli nie w moim typie, ale kocham go. Nie miałam wyjścia.
Czy nie wydaje się pani paradoksalne, że czwórka z Liverpoolu, chłopcy ze zgniłego Zachodu, jak niegdyś mówiona, tak bardzo kojarzą nam się z PRL-em?
To jest paradoksalne i bardzo się cieszę, że na okładce książki „Kocham Paula McCartneya” nie znalazła się gitara lub inny motyw kojarzący się z Beatlesami, tylko syfon nieodłączny dla lat 60. Kariera Beatlesów nałożyła się na dziwny czas: z jednej strony była to ponura komuna, a z drugiej okres z klimatem bardzo sprzyjającym młodzieży. Wszyscy odreagowywali wojnę, chętnie bawili się, a to wszystko mieszało się z Beatlesami, których odrobinę można było znaleźć w naszej rzeczywistości. Pojawiły się ich fotografie, były maleńkie płyty - single i strasznie chrypiące pocztówki, był wreszcie język angielski, którego tak naprawdę nie znaliśmy. To wszystko wplatało się w komunę i pachniało zagranicą.
Zapachy to niezwykle ważny element świata pani powieści. Piękne wonie kojarzące się z zagranicą - zapach skóry czy kauczuku - mieszają się ze smrodem klatek schodowych starych kamienic na warszawskiej Ochocie. Z jakim zapachem dzisiaj kojarzy się pani ta dzielnica? Który z nich wywołuje najwięcej wspomnień? A może jest źródłem inspiracji?
Zapach, który najbardziej kojarzy mi się z Ochotą, miejscem, w którym spędziłam dzieciństwo i dojrzewałam... Pojawia się w marcu lub na początku kwietnia, czyli w czasie przedwiośnia. To zapach ziemi, którą widać między kwadratami płyt chodnikowych. Z tej ziemi zaczynają wyłaniać się dziwne maleńkie roślinki.
Ponieważ zwykle patrzę w dół, więc wszystko, co dzieje się na ziemi, bardziej na mnie działa niż to, co dzieje się wysoko. Zapach wilgoci, bram, gleby między kwadratami chodnika to jest coś, co kojarzy mi się z Ochotą i niepokojami dzieciństwa. Może z powodu przedwiośnia, unoszących się w powietrzu feromonów wywołujących myśli o miłości, lęk, co to będzie, a może nigdy mnie nie spotka
Czy pisząc tę książkę pomyślała pani może w pewnym momencie: „To takie trochę „Dziewczęta z Ochoty”?
Pomyślałam, ale przestraszyłam się tej myśli, bo nigdy nie chciałam pisać tak zwanej kobiecej literatury. Kiedy powstały opowiadania „Fragmenty z życia lustra”, cieszyłam się, że udało mi się je napisać pół na pół. Bohaterkami tych opowiadań są i kobiety i mężczyźni. Bardzo chętnie pisałam opowiadania w rodzaju męskim.
Szczerze mówiąc sama byłam zaskoczona, że powstała powieść tak bardzo kobieca. Chciałam utrwalić to wszystko, co działo się w latach 60. na Ochocie. Czułam, że taki ślad musi zostać, a że byłam wtedy dziewczynką, więc - siłą rzeczy - jest to dziewczyńskie, choć bardzo tego nie chciałam.
Co pani myśli i czuje, kiedy ktoś przypomina pani taki tekst sprzed 19. lat: „Jesteśmy wreszcie we własnym domu”...
O, spodziewałam się przypomnienia zupełnie innego tekstu (śmiech). Pewnie panią zaskoczę, ale naprawdę jesteśmy wreszcie we własnym domu, a on jest taki, jacy my jesteśmy. Jeśli pod tym pytaniem kryje się rodzaj niezadowolenia z tego, jaki jest ten dom, to warto przypomnieć, że robimy go naszymi rękami i jest właśnie taki jak my, czyli nareszcie możemy siebie zobaczyć.
Zapytałam o to, ponieważ odniosłam wrażenie, że pani opowieść wyrosła po części z niezgody na stan, w jakim ten dom się znajduje. W świecie pani powieści nic nie jest takie, jakie wydaje się na początku. Wszystko ukrywa się za jakimiś maskami.
Mam wrażenie, że to dotyczy całej naszej rzeczywistości, nie tylko polskiej. Nie jestem pewna, czy kondycja głównej bohaterki i jej ucieczka za szybę, na podwórko, do tamtejszych dziwaków, nie jest ucieczką od współczesnego świata.
Nie ukrywam: to także mój dylemat. Cały czas kusi mnie, żeby zostać kloszardem, strasznie się denerwuję, że jednak nie zdążę tego zrobić (śmiech). Świat cały czas nas pogania, pędzimy reklamując samych siebie, odwiedzając w pośpiechu fryzjera i kosmetyczkę, a po drodze zaczyna się gubić wszystko, o co tak naprawdę chodzi. Strasznie przejmuję się tym, że życie mija płynąc teoretycznie do góry, ale nie w głąb. Finał tej powieści to odzwierciedlenie mojego niepokoju.
Czy zgodziłaby się pani ze stwierdzeniem, że jedną z bohaterek pani powieści jest prawda? Prawda o sobie samym, za każdym razem bardzo indywidualna, prawda, do której trudno dotrzeć? Czy takie było pani zamierzenie - napisać powieść o poszukiwaniu siebie?
Chyba taki jest rezultat. Nie sądzę, żebym siadała do pisania z takim górnolotnym zamiarem, bo pewnie nie mogłabym wtedy nic napisać, ale myślę, że rzeczywiście poszukiwanie tożsamości jest podskórnie zapisane w tej historii. Nawet jeśli sobie sformułowałam, o czym chciałabym pisać, to tego nie zdradzę. Interpretacja powinna być pozostawiona czytelnikowi.
Ale skoro już sięgamy po takie słowa, to jest to bardziej historia o poszukiwaniu wolności. Wolności od przymusu podążania drogą sukcesu.
Dlaczego tak trudno było zacząć tę powieść? Zaglądam do spisu treści i czytam: Pierwszy wstęp do tej historii. Drugi wstęp do tej historii, Trzeci wstęp do tej historii, Wstęp do początku tej historii... I wreszcie: Początek tej historii. To są kolejne rozdziały pani książki!
Ponazywałam je, żeby przynajmniej się z tego uśmiać. W przeciwnym wypadku musiałby to zrobić czytelnik: o, wstęp, i następny wstęp...
Rzeczywiście cierpię na nadmiar wyobraźni. To coś potwornego: liczba możliwych wątków została ograniczona tylko do czterech, a było ich dwanaście czy więcej. Powstał chaos i tutaj ukłon w kierunku wydawnictwa, które wykazało się dużą cierpliwością, a całość została uporządkowana. W przeciwnym wypadku mogłyby zostać same początki. Zresztą noszę się z zamiarem napisania książki zawierającej same początki. Cały czas wymyślam coś nowego, rzadko dochodzi do realizacji czegokolwiek, natomiast liczba początków jest niezwykła i naprawdę, bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że są to początki ciekawe.
Czy podczas pisania kolejnych początków ma pani gdzieś z tyłu głowy finały rozpoczynanych historii?
Tak, jest jakaś konstrukcja i czuję pewien obowiązek dopełnienia historii, ale tymczasem czyha już na mnie następny początek... (śmiech). A poważniej mówiąc: jest mi znacznie łatwiej pisać krótkie formy, ponieważ one same w sobie są rozwiniętym początkiem i tyle. Natomiast napisanie powieści, w której trzeba trzymać się akcji, było bardzo trudne i wymagało dyscyplinowania samej siebie.
Zajrzałam do portalu Nasza Klasa, żeby sprawdzić, ilu ma obecnie użytkowników. Nie mogłam się oprzeć, ponieważ pani książka o spotkaniu przyjaciółek z podwórka, które nie miały ze sobą kontaktu przez wiele lat, ukazuje się w momencie, gdy takie spotkania Polaków, którzy odnaleźli się właśnie przez Naszą Klasę, odbywają się w różnych miejscach kraju niemal codziennie. W serwisie jest już założonych ponad 17 milionów kont. Załóżmy, że połowa z nich to konta fikcyjne. Niech połowa z autentycznych należy do osób, które nie pamiętają PRL-u. Pozostają ponad 4 milionów Polaków, którzy pamiętają lata kariery Beatlesów, a teraz, dzięki internetowi, wracają do kontaktów sprzed lat. Przeżyła pani podobne spotkania?
Oczywiście, że tak. Bardzo przyjaźnię się z koleżankami z liceum, są między nami silne więzi. Jesteśmy klasą, która co jakiś czas się spotyka. To bardzo dziwne spotkania, choćby ze względu na różnice naszych losów. Niesamowite jest to, że kiedy ponownie jesteśmy razem, klasa zaczyna wracać do tych samych układów. Coś nieprawdopodobnego! Bez względu na to, jak potoczyła się czyjaś droga życiowa, w tej maleńkiej społeczności wszystko odżywa w ten sam sposób.
W szkole byłam dziewczynką podobną do bohaterki mojej powieści: ospałą i niewierzącą w siebie. Szykując się na klasowe spotkanie pomyślałam: o, teraz trzeba zabłysnąć, pokazać się z innej strony. Oczywiście odwiedziłam fryzjera i tak dalej... Ale spotkanie odbyło się w dniu, w którym w moim domu zdarzyła się straszna awantura, w rezultacie popłakałam się, więc byłam cała zapuchnięta. Lało, więc cała fryzura została zniszczona. Przyszłam na spotkanie klasowe w potwornym rozstroju nerwowym i wyszło na to samo: ja siedziałam zapłakana, milcząca i zmoknięta, a pierwsze uczennice w klasie znowu brylowały.
Czy masowe powroty do szkolnych korzeni, do których dochodzi dzięki Naszej Klasie, mogą coś zmienić w polskiej społeczności?
Jeszcze nie znam tego portalu, ale sam pomysł wydaje mi się bardzo zdrowy. Więzi z dzieciństwa i wczesnej młodości to niepowtarzalna chemia, rodzaj kontaktów, jakich później już nie nawiązuje się z innymi ludźmi. Kiedy spotykamy się z koleżankami z liceum, wiemy o sobie znacznie więcej niż ktokolwiek, kto nas później spotkał. Znamy swoje kompleksy, tajemnice. Szkoła jest polem do ekstremalnych sytuacji: radości i lęku, rozczarowań i miłości. Wracanie do tego jest rodzajem katharsis.
Rozmawiała Magdalena Walusiak
Komentarze (0)