King Gizzard & the Lizard Wizard

Czy można wydać pięć płyt… w ciągu roku? Cóż, jeżeli zapytacie muzyków australijskiego King Gizzard & the Lizard Wizard, odpowiedź będzie twierdząca. Formacja zapowiedziała swoje ambitne plany na początku 2017 roku i zrealizowała je w pełnej rozciągłości - no, może nie licząc faktu, że w związku z napiętym grafikiem wydawniczym, dwa albumy nie ukazały się na nośnikach fizycznych. I tak, „Flying Microtonal Banana” wydany został w lutym; „Murder of the Universe” w czerwcu; „Sketches of Brunswick East” we współpracy z Mild High Club w sierpniu; „Polygondwanaland” w listopadzie oraz „Gumboot Soup” w grudniu.

Skąd ten pomysł? Powstała w Melbourne w 2010 grupa King Gizzard & the Lizard Wizard od samego początku eksperymentowała nie tylko z treścią - zaczynając od gatunku określanego mianem „surf music”, wymieszanego z garage rockiem i oczywiście rockiem psychodelicznym, poruszając się też w obrębie muzyki folkowej, jazzu, soulu, a nawet heavy metalu - ale i z formą. Pracując nad debiutancką płytą, „12 Bar Bruise”, korzystali z niekonwencjonalnych metod - tytułowy utwór nagrany został na przykład z pomocą czterech iPhone’ów rozłożonych po całym pomieszczeniu. Mikrofon jednego z nich rejestrował głos wokalisty Stu Mackenziego.

Na początku stycznia na Instagramie grupy pojawiła się oficjalna informacja, iż trwają prace nad nowym materiałem; w marcu fani poznali tytuł czternastego (!) w dziewięcioletniej karierze King Gizzard & the Lizard Wizard albumu, „Fishing for fishes”. Jego premierę zaplanowano na 26 kwietnia; wiadomo również, iż formacja pojedzie w wyczekiwaną trasę koncertową.

Fishing For Fishies - King Gizzard & the Lizard Wizard

Tame Impala

Złośliwi mówią, że peryferyjne położenie Australii jako kontynentu ukształtowało nie tylko jego niezwykle oryginalną faunę, ale i scenę muzyczną. Zaiste, drugi wykonawca w naszym zestawieniu również pochodzi z „down under”, chociaż przyznać trzeba, iż jego kariera w kręgach mainstreamowych jest naprawdę imponująca. Tame Impala to projekt 33-letniego multiinstrumentalisty Kevina Parkera, którego podczas koncertów wspomagają Dominic Simper oraz kilku członków australijskiego psychodeliczno-rockowego (a jakże) zespołu Pond - Jay Watson, Cam Avery oraz Julien Barbagallo.

Zapoznając się z dyskografią Tame Impala - szczególnie tą z trzech pierwszych studyjnych płyt - trudno nie zauważyć silnych fascynacji właśnie rockiem psychodelicznym. Efekt ten osiągany był przez Parkera z użyciem tradycyjnych metod, takich jak opóźnienie (delay), pogłos lub rewerberację czy też stary, dobrze znany przester. Z drugiej strony muzyk przyznaje otwarcie, iż ma słabość do „cukierkowych, popowych produkcji Britney Spears czy Kylie Minogue”. Pracując nad ostatnim albumem, „Currents”, słuchał też Bee Gees… pod wpływem kokainy i grzybów halucynogennych. Dodajmy jedynie, że wydawnictwo było hitem nie tylko w rodzimej Australii i na Wyspach Brytyjskich, ale i najtrudniejszym na świecie rynku, czyli Stanach Zjednoczonych.

Pod koniec marca Tame Impala zaprezentowało fanom długo wyczekiwany, nowy singiel, „Patience”, tydzień później zaś, w „Saturday Night Live” - drugi, pt. „Borderline”. Niestety, termin premiery nowej płyty nie jest jeszcze znany, dobrą wiadomością jest jednak, iż grupa pojawi się na kilkudziesięciu festiwalach muzycznych w tym sezonie.

Grateful Dead

Jedni z pionierów gatunku, znani z eklektycznego wręcz na granicy absurdu doboru gatunków muzycznych - nie stronili ani od rocka, folku, country i bluesa, jak i muzyki gospel i muzyki eksperymentalnej, reggae, bluegrass, modal jazzu oraz… „space rocka”. Nazywani symbolem ruchu hippisowskiego, w okresie swojej największej świetności - powstali w 1965 roku w Palo Alto, zaś pierwsze poważne sukcesy odnosić zaczęli dwa lata później - wzbudzali sporo kontrowersji, oczywiście wśród konserwatywnej części amerykańskiego społeczeństwa, wciąż oszołomionego rewolucją seksualną, jej ikonami i konsekwencjami.

Zespół, którego rdzeń przez ponad 30 lat kariery stanowili Jerry Garcia oraz Bob Weir, tworzył prawdziwą, hippisowską komunę, a w trasę koncertową wyruszał nie tylko w towarzystwie ekipy technicznej, ale przede wszystkim rodziny i przyjaciół. Grateful Dead - nazwa zaczerpnięta wprost z Encyklopedii Britannica - dbali o „psychodelię” w „psychodelicznym rocku”, regularnie zażywając przede wszystkim LSD, aby pisać nowe piosenki. Sesje te przeszły do historii jako „acid tests”.

W latach 80. i 90. grupa słynąca z niecodziennych, długich koncertów, wciąż nagrywała, podczas występów na żywo nie porywając jednak tak, jak jeszcze dekadę wcześniej. Garcia, niegdyś charyzmatyczny gitarzysta, podupadł na zdrowiu - znać o sobie dały uzależnienie od narkotyków, otyłość oraz cukrzyca - i zmarł na zawał w 1995 roku, czego efektem było oficjalne zakończenie działalności Grateful Dead.

Jefferson Airplane

Pionierzy psychodelicznego rocka, których kariera nie była zbyt długa - bo trwała od 1965 do 1972 roku - jednak bardzo znamienna i odciskająca piętno na współczesnej muzyce różnych gatunków. Podobnie jak Grateful Dead, Jefferson Airplane sformowali się w San Francisco i stanowili jedną z ikon ruchu hippisowskiego oraz amerykańskiej rewolucji seksualnej. Twórczość grupy do dzisiaj określana jest mianem „przełomowej” - czerpali bowiem z gatunków takich jak folk czy acid rock, tworząc mozaikę brzmień i doznań, odmalowującą ducha i znaczenie wydarzeń, których byli świadkami i uczestnikami.

Ich debiutancka płyta, „Surrealistic Pillow” z 1967 roku, znajduje się na czele krótkiej listy najważniejszych albumów powstałych w czasie Lata Miłości, podczas którego „dzieci kwiaty” w liczbie około stu tysięcy dosłownie zalały dzielnicę Haight-Ashbury w San Francisco. Jeden z największych hitów grupy The Mamas and the Papas, „San Francisco (Be Sure to Wear Flowers in Your Hair)”, chociaż wydany kilka tygodni wcześniej, stał się nie tylko wielkim hitem i symbolem tego zjawiska, ale także świetnie je opisywała.

Jefferson Airplane, jako pionierzy tak psychodelicznego rocka, jak i samej kontrkultury, specjalizowali się w zgoła odmiennym od The Mamas and the Papas gatunku, zdobywając jednak ogromną rzeszę fanów na całym świecie. Ich albumy do dzisiaj cieszą się popularnością na całym świecie, trafiając do coraz to młodszych pokoleń.

Cream

Nie wszyscy dziś o tym pamiętają, ale zanim Eric Clapton zaczął karierę solową, spędził dwa niezwykle intensywne i ważne dla przemysłu muzycznego lata w formacji Cream, którzy dali światu między innymi pierwszą w historii platynową płytę, „Wheels of fire” z 1968 roku. Do dziś są też nazywali „pierwszą światową supergrupą”, sprzedając ponad 15 milionów albumów. Byli pionierami rocka psychodelicznego i fusion rocka, bluesa i jazzu; wpłynęli na całe pokolenie muzyków, dzięki czemu mieli znaczący udział w kształtowaniu światowej sceny muzycznej następnych dekad.

Co więc poszło nie tak? Dzisiaj mówi się przede wszystkim o dużej rywalizacji między Claptonem, basistą Jackiem Brucem oraz perkusistą Gingerem Bakerem. Kiedy formowali Cream, mimo młodego wieku, mieli już za sobą spore doświadczenie sceniczne i duże komercyjne sukcesy. Międzynarodowy, oszałamiający wręcz, wspólny muzyczny triumf, napompował ego każdego z nich do absurdalnego poziomu, uniemożliwiając w zasadzie współpracę między Bakerem i Brucem, których relacje uległy największej degradacji. Decyzję o rozwiązaniu formacji ogłosił w lipcu 1968 roku Clapton, zaś ostatni koncert wyemitowany został przez BBC niemalże pół roku później.

Dziś ich krótka, ale znamienna działalność określana są mianem „dwóch lat, które zmieniły muzykę”. Cream położył fundamenty dla setek, jeżeli nie tysięcy zespołów, pozwalając im grać szybciej, głośniej i mocniej.