Pisarka i dziennikarka Paulina Wilk, zapytana kiedyś o wspomnienia z 4 czerwca 1989 roku, napisała krótko: „Wśród dorosłych – poruszenie. A nas cieszyły kalkulatory i deskorolki, które dostaliśmy z okazji Pierwszej Komunii Świętej”. Na wielkie polityczne zmiany w Polsce można spojrzeć również z zupełnie niepolitycznej, osobistej perspektywy. Jak zmiany ustrojowe wyglądały z punktu widzenia ośmio- czy dziesięciolatków? Jak przebiegał proces wymazywania przymiotnika „Ludowa” z nazwy naszego kraju?

„Nie wróciłam na podwórko, do piaskownic, na trzepaki i klatki schodowe tylko po to, żeby się powzruszać i powspominać” – mówi Paulina Wilk, autorka wydanych niedawno „Znaków szczególnych”.

- „Chodziło mi raczej o znalezienie spraw i wartości, które być może tam pozostawiliśmy w pędzie do nowoczesności i zmieniającej się Polski. Tęsknota za nimi coraz bardziej mi ostatnio doskwiera, bo jestem już po trzydziestce i może to jest dobry moment, żeby zatrzymać się na moment i podsumować – co mi się udało lepiej, co gorzej, a co wcale. Radość wynika również z tego, że Polska niewątpliwie zmieniła się na lepsze, ale wciąż nie jest idealnym miejscem.”

Jakie wartości pogubiliśmy po drodze?

Szmaciane lalki już zniknęły, są na szczęście jeszcze ponadczasowe misie. A mówiąc poważnie, przede wszystkim brakuje powodów do współpracy i do bycia razem, a nie obok siebie. Dzisiejsze kontakty międzyludzkie często są wyspecjalizowane i kształtowane przez kryteria transakcyjności, efektywności. Brakuje nam poczucia, że każdy z nas ma jakieś unikatowe umiejętności, bez których ktoś obok nie potrafi się obejść. Że potrzeba nas trojga czy pięciorga, żeby coś ciekawego mogło się wydarzyć.

Dawniej, kiedy mieliśmy wszystkiego niedużo (albo nie mieliśmy nic), wymiana była kwintesencją współistnienia społecznego. Dziś wszyscy mamy bardzo wiele różnych rzeczy i właściwie trudno wymyślić rzeczy, których mieć nie można. Towarem deficytowym jest poczucie, że jesteśmy sobie nawzajem naprawdę potrzebni.

W „Znakach szczególnych” podjęła pani próbę sportretowania pokolenia Polaków urodzonych w latach 1975-1985, czyli dzisiejszych trzydziestolatków, którzy z racji wieku i kompetencji często mają już realny wpływ na rzeczywistość, choćby działając w samorządach lokalnych. Skoro więc są to ludzie wychowani w warunkach kształtujących umiejętność współpracy, skąd tak częste głosy o kryzysie społeczeństwa obywatelskiego?

Przez ostatnie dwadzieścia lat byliśmy zajęci przede wszystkim tym bardzo indywidualnym i osobistym wymiarem wolności. Dopiero w ostatnich latach do tych wartości indywidualnych zaczęliśmy siłą rzeczy dodawać wartości rodzinne. Poza tym okazało się, że samo gromadzenie umiejętności i kompetencji często nie wystarcza. Dziś coraz częściej można już dostrzec sygnały mówiące, że trzydziesto- i czterdziestolatkom zaczął doskwierać ten niedorozwój życia społecznego.

Zastanawiam się, na ile te budzące nadzieję diagnozy o przebudzeniu nowego społeczeństwa obywatelskiego są projekcją pewnego obrazu świata – świata widzianego z perspektywy Warszawy, Krakowa czy innego wielkiego miasta. W jakim stopniu ta odnowa może pani zdaniem dotyczyć mniejszych miejscowości: Bochni, Brzeska, Radomia, Bielska-Białej, Bydgoszczy czy Ciechanowa?

Myślę, że nie są one w gorszej sytuacji niż duże miasta. Z jednej strony w metropoliach decydującą rolę odgrywa ta lepiej sytuowana klasa średnia, z drugiej jednak są to miejsca najsilniej przesycone duchem bezdusznej rywalizacji. Uprawianie czułej działalności w takich warunkach nie jest zbyt łatwe. W mniejszych miejscowościach kapitalizm co prawda pokazał swoje być może najpaskudniejsze oblicze, wywołując ogromne problemy natury gospodarczej, jednak wydaje mi się, że to właśnie w małych miasteczkach można dzisiaj łatwiej znaleźć to, co nazywamy wspólnotą i umiejętnością współdziałania.

Dziś bardzo cenną, być może nawet najcenniejszą częścią wielkomiejskiej tkanki społecznej są tak zwane słoiki, czyli ludzie, którzy przyjeżdżają z małego miasta, ale nie funkcjonują na zasadzie anonimowości. Przywożą ze sobą nie tylko ogromne ambicje dające im siłę do bezwzględnej nieraz rywalizacji. Ich bagażem są również pamięć miejsca i pamięć więzi. Przybysze noszą w pamięci miejsce, gdzie człowiek ceniony jest za to, ile jest wart, gdzie nie da się łatwo zamazać części własnego życiorysu. Do wielkiego miasta, które z definicji jest nieco bezdusznym tworem, przywożą bardzo tradycyjny zestaw dań i równie tradycyjny zestaw wartości.

Być może sposób, w jaki oni odtwarzają w metropoliach zapamiętane przez siebie więzi społeczne, pomoże nam poradzić sobie tym problemem. Z tym, że mamy nową, pięknie wybudowaną rzeczywistość, w której żyjemy w kokonach, a kiedy na klatce schodowej spotykamy się z sąsiadami, traktujemy się nawzajem jak obcy i komunikujemy się wyłącznie za pośrednictwem wspólnoty zarządzającej nieruchomością.

[fot. Rafał Guz]