Kiwanuka się nie ogląda na mody, czy "potrzeby rynku", tylko robi muzykę jaka mu w sercu gra. W efekcie dostajemy album niemal wizjonerski, z monumentalnym niemal dziesięciominutowym utworem na otwarcie. Co znamienne, te 9:57 uświadamia dopiero rzut oka na wyświetlacz odtwarzacza, bo muzyka mogłaby płynąć jeszcze przez kwadrans i się nie kończyć.
Duch lat 70. i dźwięki jakie mogłyby powstać tak samo w hrabstwie Surrey jak i po drugiej stronie oceanu, gdzieś w Detroit, za czasów świetności Motown Records. Wszystko zagrane i zaśpiewane perfekcyjnie, ale nie z chirurgiczną precyzją, a wirtuozerią i pewnością. Kiedy Michael śpiewa że krwawi to widzisz, że tak jest, czujesz że rana jeszcze nie zaschła. Jak na razie płyta roku.