W 2016 roku doczekaliśmy się prawdziwego wysypu thrash metalowych krążków. Właściwie każda licząca się kapela wypuściła na rynek swój nowy materiał (Kreator i Overkill przesunęły datę premiery na styczeń 2017, ale to wyjątek od reguły). Jedni postawili na agresywny, ultraszybki thrash (Assassin, Exumer), inni na mieszankę thrashu z heavy (Flotsam and Jetsam, Anthrax), ale najwięcej zespołów zdecydowało się na porcję bardzo melodyjnego thrashu (Testament, Death Angel, Artillery). Do tej ostatniej grupy zalicza się także najnowsza płyta Metalliki.
Całość została podzielona na dwa krążki (pomijam 3 dysk z bonusami), które prezentują kompletnie odmienny poziom. Na pierwszym krążku zespół gra melodyjny thrash, który zadowoli większość tych mniej wymagających fanów. Rozpędzony "Hardwired", znakomity "Moth Into Flame" (chyba najlepszy kawałek z obu płyt), a do tego murowany hit koncertowy - rozbudowany "Halo on Fire" łączący w sobie partie akustyczne, niemalże balladowe z dawką energicznego czadu. Ogólnie wszystkie 6 utworów prezentuje równy poziom, nie ma tu żadnej zapchajdziury. Znalazło się miejsce dla wielu solówek (może nieszczególnie wirtuozerskich, ale wstydu nie ma), chwytliwych refrenów oraz doskonałej gry perkusisty. To lekki paradoks, ale największym atutem płyty jest właśnie Lars Ulrich - często mocno wyszydzany i wyśmiewany, ale tym razem spisał się wybornie.
Drugi krążek otwiera "Confusion" - początkowe fragmenty rozbudzają apetyt, że oto Metallica nie zapomniała o "Master of Puppets". Oczywiście później jest już nieco gorzej, ale kawałek znów może pretendować do miana koncertowego hitu.
I nagle... wszystko się urywa. Kolejne cztery utwory zabierają słuchacza do czasów "Load". Akustyczne intro, rockowe granie (niewiele jest tu w ogóle thrashu!), do tego skrajnie infantylne teksty ("Here Comes Revenge" to jeden z najsłabszych lirycznie utworów w całej historii Metalliki). Ogółem - olbrzymie rozczarowanie! Ten zespół stać zdecydowanie na więcej!
I na koniec zaskakująca perełka: "Spit Out the Bone" to chyba najszybszy kawałek na płycie (no dobra, ""Hardwired" może konkurować w tym zakresie), a do tego naprawdę niezły. Do takiego speed/thrash metalu przyzwyczaił nas ostatnio Overkill. Czemu zespół nie zdecydował się na więcej takich energicznych, żywiołowych numerów?
Czas na podsumowanie. Nowy album Metalliki spełni oczekiwania mniej wymagających fanów. Zespół momentami zbliża się do poziomu "Czarnego Albumu", nie brakuje tu przebojowych i melodyjnych hiciorów. Nie ma ani jednej ballady, ale jest wiele fragmentów akustycznych, refrenów wpadających w ucho już od pierwszego przesłuchania. Pierwszy krążek jest o niebo lepszy od drugiego, na którym znalazło się kilka zupełnie nieudanych utworów. Krążek nie ustępuje w żadnym stopniu nowej płycie Megadeth, Anthraxu czy Metal Church.
Jeśli jednak szukacie wirtuozerskich popisów, innowacyjności... to zdecydowanie wybraliście zły album. Dzisiejsza Metallica nie dorasta do pięt Vektorowi, ale sam zespół chyba nawet nie ma takich ambicji. "Hardwired... to Self-Destruct" to materiał stricte komercyjny, mający przynieść zespołowi jak największe wpływy marketingowe. Zamiast ciężaru i brutalnego thrashu są tu kawałki, które z powodzeniem można zagrać w radiu. I o to właśnie chodziło - melodyjne, łagodne granie spodoba się wielu słuchaczom, którzy na co dzień nie sięgają po tego typu granie. Do wszystkich utworów mają zostać zrealizowane teledyski, aby maksymalnie zintensyfikować sprzedaż i trafić do jak największego grona odbiorców.
Przed zakupem warto zastanowić się więc, czego tak naprawdę oczekujecie po współczesnej Metallice. Łykniecie lżejszą odsłonę "Black Album", czy nadal będziecie łudzić się, że zespół nagra kolejny "Ride the Lightning"?