– Stoimy przed wyborem. Albo wypracujemy lepszy model współpracy i integracji, albo cofniemy się do rzeczywistości, w której świat był skonfliktowany i wyraźnie podzielony pradawnymi murami narodów, plemion, ras czy religii. By rozwiązać nasze problemy, nie możemy po prostu zatrzymać globalnej integracji – mówi 44. prezydent Stanów Zjednoczonych, którego kadencja przypadała na lata 2009-2017. To na tych latach skupia się w swojej osobistej relacji, której polskie tłumaczenie ukaże się 17 marca.

 

Rozmowa z Barackiem Obamą

- Wspomnienia „Ziemia obiecana” zaczyna pan od przedstawienia swoich złożonych poglądów na stan Ameryki i deklaracji wiary w możliwości, które ona daje. Czym dla pana jest „ziemia obiecana”? Jak dziś, po zakończeniu prezydentury, postrzega pan tę obietnicę?

  • Barack Obama: Wierzę w Amerykę i chciałem to podkreślić. Wierzę w nią mimo wyzwań, z którymi się mierzymy, mimo naszej historii, mimo tragedii niewolnictwa i praw Jima Crowa, mimo wojny i dyskryminacji, i wszystkich naszych niedomagań.
    Oczywiście odnoszę się do biblijnej historii Mojżesza, któremu nie było dane dotrzeć do ziemi obiecanej. Błąkamy się przez czterdzieści lat po pustyni. To odniesienie szczególnie wiele znaczy dla społeczności afroamerykańskiej, bo nawiązuje do słów doktora Martina Luthera Kinga.
    Nawet jeśli nie dojdziemy do celu za naszego życia, nawet jeśli po drodze będziemy podupadać lub zbaczać na manowce, wierzę, że w końcu nam się uda i stworzymy lepszą wspólnotę – nie doskonałą, ale lepszą.
    Opisuję podróż młodego człowieka, który pragnie być częścią tego procesu i w końcu zostaje prezydentem Stanów Zjednoczonych. Po drodze trochę mu się obrywa, tu siniak, tam zadrapanie, ale nie traci wiary w możliwości naszego kraju.

 

Ziemia obiecana, Barack Obama

 

Pokazuje pan czytelnikom, jak to jest, być prezydentem Stanów, opisując codzienną mieszankę sukcesów, rozczarowań, utarczek i małych triumfów, które przynosi ta praca. Czy po ośmiu latach na urzędzie postrzega pan ją dziś inaczej?

  • Poruszę tu kilka spraw. Przede wszystkim służba Amerykanom w roli prezydenta to niezwykły przywilej. Można próbować to zrozumieć na płaszczyźnie intelektualnej, ale słowa te nabierają znaczenia dopiero, gdy codziennie doświadcza się ciężaru tej pracy.
    Gdy mówię o prezydenturze, czasem posługuję się metaforą biegu sztafetowego. Wyobrażam sobie, że przejąłem pałeczkę od całego szeregu ludzi, którzy nieśli ją przede mną – niektórzy służyli bohatersko, inni nieco mniej doskonale. Nieważne jednak, kiedy wszedłeś do biegu – jeśli tylko dałeś z siebie wszystko i zdołałeś z powodzeniem przekazać pałeczkę następcy, zostawiając świat choć trochę lepszym, niż go zastałeś, wtedy możesz czuć się dumny z dobrze odegranej roli. Sądzę, że nam się to udało.
    Jednocześnie człowiek uczy się, że mimo władzy i celebry prezydentura to zajęcie jak każde inne, a rząd federalny tworzą normalni ludzie – panuje w nim podobna dynamika czy napięcie jak w wielu innych miejscach pracy, choć może dekoracje są trochę inne.
    Oczywiście trzeba się też nauczyć życia w specyficznej izolacji, do której przyczyniają się zarówno względy bezpieczeństwa, jak i sam charakter pracy. Nagle okazuje się, że nie możesz już wyjść na spacer, usiąść w parku i zjeść kanapki czy pójść na koncert. Często nie doceniamy dobrych stron anonimowości, dopóki jej nie stracimy. To zupełnie niezwykła sytuacja.
    Z drugiej strony prezydent – lub kandydat na prezydenta – ma ten przywilej, że styka się z szerokim wachlarzem ludzi z całego kraju. Może ich lepiej poznać i ujrzeć w całej różnorodności, lecz także zobaczyć sprawy, które nas wszystkich łączą. A jeżeli słuchasz uważnie, te ludzkie głosy stają się częścią ciebie. To wyjątkowy dar i na nim także opieram swój optymizm.

 

Wyznał pan, że każdego wieczora specjalnie przeznaczał pan trochę czasu na czytanie listów od zwykłych obywateli. Dlaczego było to dla pana takie ważne?

  • Podczas mojej prezydentury Biały Dom codziennie otrzymywał tysiące listów i emaili. Zależało mi na tym, by każdego dnia przeczytać dziesięć z nich, i poprosiłem sztab, by przekazywał mi pakiet reprezentatywnych głosów. Dzięki temu zawsze pamiętałem, że nie pracuję dla siebie, tylko dla innych. Że w centrum uwagi nie mogą stać waszyngtońskie kalkulacje czy optyka polityczna, lecz ludzie, którzy żyją własnym życiem, potrzebują pomocy albo gniewają się na mnie za coś, co zawaliłem. Ludzie zasługujący na wysłuchanie. Kiedy poprosiłem o przekazywanie mi listów, chyba się nie spodziewałem, jak ważna wkrótce stanie się dla mnie ich lektura. Dzięki niej nigdy nie zapominałem, co w tej pracy jest najważniejsze.
    Ponadto czytanie listów łączyło się z fundamentalną wizją charakteru mojej kampanii oraz prezydentury. Słuchaliśmy ludzi. Pytaliśmy, jak żyją i co jest dla nich ważne. W jaki sposób doszli do swoich przekonań? Jakie wartości chcą przekazać dzieciom? Dowiedziałem się, że każdy – kiedy słuchać go dość uważnie – ma własną świętą opowieść. Narrację, która organizuje życie tego człowieka, mówi mu o tym, kim jest i jakie zajmuje miejsce w świecie. A on będzie skłonny się podzielić tą historią, jeśli stwierdzi, że naprawdę się nią interesujesz. Tak powstaje łączące nas spoiwo, zaufanie, wspólnota. Bez niego, przynajmniej według mnie, demokracja nie mogłaby działać.

 

Barack Obama, zdjęcie

Fot. Pete Souza/Fotograf Białego Domu

 

Przez kilka pierwszych tygodni prezydentury musiał pan od razu zająć się kilkoma wyzwaniami związanymi między innymi z polityką zagraniczną, takimi jak wojny w Iraku i Afganistanie, zagrożenie terroryzmem i zmianą klimatu czy międzynarodowymi skutkami kryzysu finansowego. Jakimi zasadami się pan kierował, mierząc się z globalnymi problemami? Jaką rolę pana zdaniem odgrywa Ameryka na światowej scenie?

  • Od samego początku stało się jasne, że największych problemów – od globalnego kryzysu finansowego po katastrofę klimatyczną – nie rozwiążemy w pojedynkę. W świecie, który przez osiem lat mojej prezydentury stawał się coraz bardziej wewnętrznie powiązany, Ameryka mobilizuje inne kraje do działania na rzecz walki z zagrożeniami dotykającymi nas wszystkich. Jednak te same siły światowej integracji, które sprawiają, że stajemy się od siebie współzależni, ujawniły również linie głębokich podziałów w istniejącym porządku międzynarodowym.
    Cały świat zmaga się dziś z pandemią, lecz wcale nie pozbyliśmy się dawnych wyzwań, takich jak kryzys uchodźczy, wstrząsy gospodarcze czy plemienna wizja polityki. Ponad ćwierć wieku po końcu zimnej wojny świat osiągnął niespotykany dobrobyt, a mimo to naszymi społeczeństwami rządzą niepewność i lęk. Mimo ogromnych postępów ludzie przestają ufać instytucjom, co utrudnia rządzenie i szybko wzmaga napięcia między krajami.
    Stoimy więc przed wyborem. Albo wypracujemy lepszy model współpracy i integracji, albo cofniemy się do rzeczywistości, w której świat był skonfliktowany i wyraźnie podzielony pradawnymi murami narodów, plemion, ras czy religii.
    By rozwiązać nasze problemy, nie możemy po prostu zatrzymać globalnej integracji. Musimy jednak wspólnie dopilnować, żeby jak największa liczba ludzi miała udział w płynących z niej korzyściach, i właściwie reagować na powodowane przez nią gospodarcze, polityczne i kulturowe wstrząsy.
    Wierzę, że Stany Zjednoczone – choć borykają się z własnymi wyzwaniami – mają moralny obowiązek i realne możliwości promowania światowego ładu opartego na uniwersalnych wartościach oraz jasno określonych zasadach i normach. Nasza siła nie ma wyłącznie charakteru militarnego czy ekonomicznego – bierze się z narracji, którą ucieleśniamy. Ciężko pracowaliśmy na rzecz lepszej wspólnoty tu, w Ameryce, lecz musimy także nieustannie podejmować podobne wysiłki na świecie.

 

Jako pierwszy czarny prezydent Stanów Zjednoczonych wzbudził pan w wielu Amerykanach poczucie dumy i postępu. Pisze pan też jednak: „Wyglądało to tak, jakby sama moja obecność w Białym Domu wywoływała […] jakąś pierwotną panikę, poczucie zaburzenia naturalnego porządku”. Co uważa pan za swoją spuściznę w sferze relacji rasowych w Ameryce?

  • Nigdy nie uważałem, że mój sukces wyborczy uleczy gorączkę rasizmu w Ameryce. Mówiłem o tym wprost. Nie podzielałem tezy, że żyjemy w epoce postrasowej.
    Niektórzy gwałtownie się sprzeciwili mojej prezydenturze, sądząc, że sprowadza ona na nich ryzyko utraty statusu. Nie musiałem niczego robić, wystarczył fakt, że nie wyglądam tak jak poprzedni prezydenci. Sama moja obecność – czy to wprost, czy podświadomie – niepokoiła część ludzi, a niektórzy ten lęk wykorzystywali. Przypomnijmy sobie wiece McCaina i porównajmy je z wiecami Sary Palin. Jaki entuzjazm budziła w wyborczej bazie Republikanów! Był to sygnał, że polityka tożsamości, szowinizm czy teorie spiskowe nabierają mocy. Stąd prosta droga do „spisku urodzeniowego” propagowanego przez Donalda Trumpa, a później do jego zwycięstwa wyborczego.
    Mimo wszystko podczas mojej prezydentury żyło całe pokolenie ludzi, którzy dzięki swojemu wychowaniu nie widzieli niczego dziwnego ani wyjątkowego w tym, że najwyższy państwowy urzędnik jest czarny.
    Sprawy od dawien dawna plasujące się w samym centrum debaty publicznej w naszym kraju zawsze budziły spory – mam na myśli nie tylko kwestie rasowe, lecz także klasowe czy genderowe, w tym przekonanie, że niektórzy są w większym stopniu Amerykanami i bardziej zasługują na obywatelstwo. Innymi słowy chodzi tu o pytanie, kogo zaliczamy do kategorii narodu. Przez minione cztery lata zobaczyliśmy, że nawet gdy prezydent nie jest czarny, te wątki dalej budzą wiele emocji.
    Jednak moje dzieci czy osoby z ich pokolenia instynktownie przyjmują, ogólnie rzecz biorąc, znacznie bardziej tolerancyjne postawy, nie tylko wobec spraw rasy, ale też płci kulturowej czy orientacji seksualnej. I dlatego nie rozpaczam. Tak, sytuacja mnie niepokoi, bo historia nie posuwa się zawsze naprzód. Poglądy ludzi nie stają się wyłącznie coraz bardziej oświecone – czasem się także uwsteczniają. Wszyscy powinniśmy podejmować wysiłki, żeby zwyciężyło to, co najlepsze w naszej naturze, i by najbardziej niszczycielskie elementy amerykańskiej kultury odeszły na dobre.
    Amerykański eksperyment jest tak ważny dla świata nie dlatego, że wskutek splotu historycznych przypadków staliśmy się najpotężniejszym narodem na Ziemi, lecz ponieważ próbujemy zbudować pierwszą naprawdę wielką, wieloetniczną i wielokulturową demokrację. Jeszcze nie wiemy, czy nam się uda. To praca rozłożona na pokolenia.

 

Barack Obama ze współpracowanikami, zdjęcie

Fot. Pete Souza/Fotograf Białego Domu

 

Szczerze mówi pan o wyzwaniach, przed jakimi staje mąż i ojciec, gdy pełni funkcję prezydenta. Jak udawało się panu łączyć te role i chronić rodzinę przed wpływem prezydentury?

  • Kandydowanie na prezydenta od samego początku traktowałem jak zakład – założyłem się o to, jakim krajem jest Ameryka. Poprosiłem Michelle, Sashę i Malię o udział w tej grze, chociaż nie bardzo podobał im się pomysł życia blisko polityki. Los obdarzył nas dobrym zdrowiem, kręgiem świetnych przyjaciół i krewnych, wielką miłością do siebie nawzajem oraz wspólnym przekonaniem, że możemy dać innym coś od siebie. Więc się zdecydowaliśmy.
    Jeśli mam być szczery, największe rodzicielskie trudy pojawiły się przed naszym przybyciem do Białego Domu – i wcale nie spadły na moje barki. Mierzyła się z nimi Michelle, kiedy ja kursowałem od stanu do stanu. Trudno przecenić brzemię, jakie nałożyłem na rodzinę przez dwa lata wyścigu prezydenckiego – całkowicie polegałem na Michelle, jej harcie i rodzicielskich umiejętnościach, a także na dziewczynkach, które dzięki swojej niezwykłej pogodzie ducha i dojrzałości szybko zaadaptowały się do życia w Białym Domu.
    Jestem bardzo dumny z kobiet, na jakie wyrosły moje córki. Jako rodzina mieliśmy ten przywilej, że zwiedziliśmy świat, poznaliśmy wyjątkowych ludzi i z bliska obserwowaliśmy, jak silny i niezłomny jest nasz naród. W dodatku kiedy moje córki dorastały, spędziłem z nimi więcej czasu, niż mógłbym, gdybym pozostał senatorem, ponieważ – o czym piszę w książce – mieszkałem dosłownie nad miejscem pracy. Dzięki temu codziennie o osiemnastej trzydzieści mogłem zjeść kolację z rodziną, nawet jeśli później musiałem jeszcze wrócić do obowiązków.
    Nie znaczy to, że nie zdarzały się niezręczne czy trudne sytuacje – trzeba było tłumaczyć innym rodzicom, dlaczego, zanim Sasha przyjdzie się pobawić z ich dziećmi, agenci Secret Service muszą obejrzeć dom, albo za pośrednictwem sztabowców naciskać na ten czy inny tabloid, by nie publikował zdjęć Malii spędzającej wolny czas z przyjaciółmi w galerii handlowej. Nagle wycieczka taty z córką na lody albo wizyta w księgarni okazywały się poważnym przedsięwzięciem wymagającym zamykania dróg i mobilizowania oddziałów antyterrorystycznych pod okiem gromady wszechobecnych dziennikarzy.
    Czy ogarniały mnie czasem wątpliwości albo miewałem wszystkiego dość? Oczywiście. Czy prezydentura ciążyła naszej rodzinie? Niestety tak. Ale wierzę w możliwości, które daje Ameryka, oraz w to, że potrafimy sięgać do wyższych ideałów, i chyba mówię w imieniu całej rodziny, że nadzieja i tak wygrywa.

 

Barack Obama z żoną, zdjęcie

Fot. Pete Souza/Fotograf Białego Domu

 

Wspomina pan o dylematach, z jakimi mierzył się pan na wczesnym etapie życia: „chciałem dokonywać zmian, pracując w ramach systemu, a jednocześnie się przeciw niemu buntowałem. Chciałem przewodzić, ale i dawać ludziom siłę samodzielnego dokonywania zmian. Chciałem wejść do polityki, ale nie dać się jej pochłonąć”. Jakiej rady mógłby pan udzielić kolejnemu pokoleniu, które stoi przed podobnymi wyzwaniami i odczuwa podobne sprzeczne instynkty?

  • Cóż, jak większość rzeczy w życiu, tak i ta kwestia nie jest zerojedynkowa. Kiedy próbujesz dokonać naprawdę wielkich przeobrażeń – czy chodzi o nierówności dochodowe, czy niesprawiedliwość rasową lub kryzys klimatyczny – nie ulega wątpliwości, że konieczne są działania oddolne oraz formy protestu zdolne otworzyć ludziom oczy, wybić ich z samozadowolenia i napełnić energią, by uwierzyli, że mogą kierować własnym losem. A jednocześnie trzeba sięgać po narzędzia władzy politycznej – a więc organizować ludzi, skłaniać ich do głosowania, startować w wyborach. Tylko tak można wprowadzić duże, trwałe zmiany, skutkujące prawdziwym postępem.
    Patrzę w przyszłość z optymizmem. Przez minione cztery lata widzieliśmy ogrom energii i entuzjazmu – oraz skupionego działania – ze strony wielkich rzesz Amerykanów z najróżniejszych warstw czy klas. Dzięki temu, że ludzie się zaangażowali i poszli do wyborów, umieściliśmy Joe’ego Bidena i Kamalę Harris w Białym Domu. Nie wątpię, że zrobią wszystko, by zjednoczyć nasz kraj. Nie będzie to łatwe, więc musimy nadal się angażować i ich wspierać.
    Bo nie wystarczy wybrać prezydenta, a potem usiąść w fotelu i liczyć na to, że on czy ona wszystko załatwi. Trzeba być na bieżąco i stale się angażować. I chodzić na wybory. Jak widzieliśmy podczas moich dwóch kadencji, nawet jeśli zaczynasz z ogromną większością w obu izbach, możesz ją stracić. A jeśli Senat, zamiast współpracować, postanawia blokować wszystkie twoje inicjatywy, musisz przekonywać senatorów jednego po drugim. Jedyna droga, by tego dokonać, wiedzie przez partycypację – ciągłą partycypację i powiększanie koalicji, aż powstanie rząd, który ci się podoba i odzwierciedla twoje interesy. Tak jest zarówno na szczeblu federalnym, jak i stanowym czy lokalnym.

 

Powiedział pan, że demokracja nie jest dana z góry, lecz wszyscy czynnie ją tworzymy. Jak obywatele mogą podtrzymywać jej ideały w coraz głębiej podzielonym i spolaryzowanym świecie?

  • Fakt, kraj jest dzisiaj bardzo podzielony. Kiedy przypominam sobie rok 2008 i początek mojej pierwszej kadencji, ten głęboki, wykraczający poza sprawy organizacyjne rozłam wzdłuż granic politycznych, kulturowych i ideologicznych, a czasem także religijnych i geograficznych, nie był tak wyraźny. Sądzę, że można winić za to sposób, w jaki ludzie pozyskują dziś informacje. Mówiłem o tym już wcześniej, a teraz piszę w książce. Widz Fox News ogląda inną rzeczywistość niż czytelnik „New York Timesa”. Dawniej te różnice nie były tak jaskrawe – istniały lokalne gazety i Amerykanie o różnych poglądach dostawali wiadomości z podobnych źródeł.
    Dzisiaj, poniekąd za sprawą mediów społecznościowych, które zamykają nas w bańce własnych poglądów, wielu wyborców Donalda Trumpa wbrew faktom nie wierzy, że działania zaradcze w sprawie pandemii covidu były niedostateczne. Dopóki nie będziemy w stanie uzgodnić podstawowych faktów i odróżniać prawy od fałszu, dopóty rynek idei z definicji nie będzie istniał. Podobnie jak demokracja. Zatem jako obywatele powinniśmy domagać się od naszych instytucji mierzenia się z tymi wyzwaniami.
    Zarazem musimy się stale angażować, i to nie tylko wtedy, gdy dochodzi do jakiejś tragedii, która wyraźnie pokazuje nam rozmiar niesprawiedliwości w naszym kraju, albo raz na cztery lata podczas wyborów prezydenckich. Jeśli nie widzimy zmian, na jakich nam zależy, przyjrzyjmy się, kto lub co stoi im na przeszkodzie. Wiem, że to bywa wyczerpujące. Ale przetrwanie demokracji wymaga naszego czynnego, obywatelskiego udziału oraz koncentracji na istotnych sprawach – nie tylko w sezonie wyborczym, lecz przez wszystkie dni między wyborami.
    I wreszcie wierzę w moich współobywateli, zwłaszcza tych z nowego pokolenia, dla których przekonanie o równości wszystkich ludzi jest oczywiste i którzy chcą wcielać w życie zasady, jakie ich rodzice i nauczyciele im wpajali, choć nie zawsze sami się nimi kierowali.

 

Mały Barack Obama z mamą, zdjęcie

Fot. Archiwum rodziny Obama-Robinson

 

Jakie ogólne przesłanie ma pan nadzieję przekazać czytelnikom Ziemi obiecanej?

  • Kilka ostatnich lat spędziłem na rozmyślaniach o swojej prezydenturze i w tych wspomnieniach starałem się uczciwie zrelacjonować moją kampanię oraz okres urzędowania. Opisałem najważniejsze wydarzenia i stojących za nimi ludzi. Wyraziłem swoje zdanie o tym, co zrobiłem dobrze, i o błędach, które popełniłem. Przedstawiłem też siły polityczne, gospodarcze i kulturowe, z którymi mój zespół i ja musieliśmy się wtedy mierzyć, a które wciąż oddziałują na nasz naród. Starałem się również przekazać czytelnikom osobisty wymiar podróży, którą odbyliśmy z Michelle przez te lata, oraz niezwykłe wzloty i upadki, które jej towarzyszyły. Książka zawiera również moje przemyślenia na temat tego, jak w czasach ogromnej zawieruchy możemy złagodzić podziały w naszym kraju i sprawić, by nasza demokracja wspierała każdego człowieka. Jest to zadanie, które nie będzie zależało tylko od urzędującego prezydenta, ale od nas wszystkich – zaangażowanych obywateli. Mam nadzieję, że moja książka będzie nie tylko przyjemną lekturą, z której można wiele się dowiedzieć, lecz także zainspiruje młodych ludzi w całym kraju i na świecie, by przejęli pałeczkę, głośno wyrazili własne zdanie i odegrali rolę w tworzeniu lepszego świata.

 

Materiał wydawnictwa Agora.

 

A jak Bill Gates chce ocalić świat od katastrofy klimatycznej? Zajrzyj do naszej Pasji Czytam, gdzie znajdziesz wiele innych ciekawych artykułów.