Zaczyna się od utraty czucia w palcach u rąk. Następnego dnia czucie powraca, a wraz z nim niekończący się ból. Organizm słabnie. Nie można pisać na klawiaturze, nie można pokroić jabłka nożem, noszenie zakupów staje się niemożliwe. Ciało traci siły, ból rozchodzi się po kręgosłupie, dotyka stopy, biodra, całej nogi. To wszystko oczywiście dzieje się stopniowo, ale nieuchronnie.

Pisarka Izabela Morska, którą środowiska literackie do niedawna znały jako Izabelę Filipiak, siebie czyni bohaterką rodzącego się właśnie horroru, bo to ją osobiście dotyka tajemnicza choroba. Zaczyna więc pisać dziennik, w którym notuje kolejne tropy, pomysły, postępy w śledztwie, przeprowadzanym w swoim imieniu, by poznać tajemniczą chorobę, poznać jej nazwę i sposoby leczenia. Bo objawy i symptomy nie są wcale oczywiste, a kolejne wyniki badań nie przybliżają do celu. Tymczasem śledztwo w sprawie tajemniczej choroby to także wyścig z czasem.

A czas działa na niekorzyść bohaterki, bo kiedy ona w zastraszającym tempie słabnie próbując spontanicznie reagować i wyprzedzać nieuchronne wydarzenia (załatwia na przykład program komputerowy Dragon, by móc głosowo robić notatki, przewidując szybką utratę władzy w dłoniach), służba zdrowia, do której zwraca się po pomoc zdaje się traktować czas w zupełnie innych kategoriach.

W kolejnej kolejce do lekarza czas zdaje się rozciągać jak z gumy, a przerwy między kolejnymi wizytami są wpisane w zardzewiałą machinę systemu, który zdaje się pozorować ruchy niż rzeczywiście działać. Tak horror osobisty nagłej i pogłębiającej się utraty zdrowia, sprawczości i niezależności zamienia się w medyczny thriller, w którym kluczowe słowa to „czekanie” i „cierpliwość”. Trzeba odczekać swoje miejsce w kolejce do lekarza, uzbroić się w cierpliwość w oczekiwaniu na kolejne niezbędne badania, które trzeba będzie rzeczonemu lekarzowi przedłożyć do oceny, by w międzyczasie dowiedzieć się, że ten lekarz jest właśnie chory, na urlopie, lub zrezygnował, a placówka nie wyznaczyła nowego.

 

Znikanie (okładka twarda)

 

Bohaterka zaczyna wchodzić coraz głębiej w niemal mityczny labirynt, po drodze dokonując spisu bizarnych inwentarzy. Inwentaryzuje wszystko: własne dolegliwości, symptomy i objawy. Kolejnych lekarzy i lekarki, którzy pojawiają się i znikają z jej radaru, kolejne medyczne placówki, pacjentów – tych z kolejek do gabinetu i tych w pokojach szpitalnych. Zapisuje co sprzedała (biblioteka, biżuteria po matce), by zdobyć pieniądze na badania wykonane prywatnie po to, żeby przyspieszyć działania i także kupić sobie trochę czasu wobec pogłębiającej się nieznanej choroby. W inwentarzu jest także miejsce na medyczne terminy, w większości pojawiające się po raz pierwszy w języku pisarki, ale także samodzielnie stawiane diagnozy.

Morska skrupulatnie poddaje analizie swoją pamięć, przeszłość, pytając samą siebie, czy to tam znajduje się odpowiedź na pytanie: co mi jest?  Jakie zdarzenie nagle zmieniło kierunek mojego życia, zaplanowany bieg rzeczy? Czy ten opity krwią kleszcz, znaleziony na podłodze w łazience, czy do niego należy przywiązać uwagę? „Pozorowany spokój, poczucie humoru, elegancja – po nich nie zostaje ślad. To elementy nabyte, ulatniają się tak szybko, jak plamy na cemencie. Jestem tylko inteligenckim ścierwem. Jestem pełzającym mięsem. (…) W środku nocy budzę się podtapiana falami odrętwienia” – pisze w książce.

Poruszające są fragmenty, gdy pisarka najpierw próbuje lekarzy kokietować, dać się zapamiętać, zwrócić na siebie uwagę, by pokazać że ma to coś, coś specjalnego, co sprawi, że właśnie jej należy się pomoc, właśnie ją trzeba skierować na drogie badania ścieżką NFZ i to na cito, że jej choroba jest pilna, a stan poważny. Na tyle poważny, że nie należy pozwolić jej zniknąć w labiryncie systemu.

Jednocześnie metafora labiryntu jest tu trafna, bo cały czas czytelnik ma poczucie, że gubi się razem z bohaterką w złożoności i niejasności panujących tu reguł. Recepcjonistka nie może powiedzieć, do kogo warto się zapisać na badanie i każe wpisać w formularz nazwisko z listy. A gdy Morska to robi, niemal triumfalnie obwieszcza, że właśnie ta lekarka jest na zwolnieniu, zatem wizyta niemożliwa. Jakby to musiało być na każdym etapie skomplikowane.

Morska, by nie oszaleć w oczekiwaniu, w diagnozowaniu siebie, w budowaniu coraz grubszej teczki z dokumentacją medyczną, czyta: o chorobach, o kolejnych niewyjaśnionych przypadkach. Posiłkuje się Virginią Woolf i jej „O chorowaniu” oraz kanoniczną już „Choroba jako metafora” Susan Sontag. Uczy się zdrowo gotować, zdrowo spędzać czas, czyta o przypadkach nieudanych diagnoz i pacjentkach, które same pokonały drogę od bólu i cierpienia po postawioną przez siebie słuszną i potwierdzoną diagnozę. Czasem o kilka lat za późno.

Najtrudniejsze fragmenty w książce to te, gdy system nie wierzy Morskiej. Gdy kolejna lekarka wmawia jej, że wymyśliła sobie chorobę, że to na pewno depresja, problemy psychiczne, samotność, a nie rzeczywisty ból, niemoc i utrata zdrowia, która prowadzić może do niepełnosprawności. Wśród tych wątpiących są najczęściej kobiety, to one odmawiają wypisania wniosku o orzeczenie niepełnosprawności, to one powątpiewają w zdrowie psychiczne pacjentki. Zła diagnoza w medycynie ma płeć i najczęściej obarczone są nią kobiety: diagnozowane za późno, niechętnie, po tym gdy już wmówiono im wiele razy przemęczenie, nadwrażliwość, wygodę czy kłopoty psychiczne. Morska dostaje w diagnozie stwierdzenie, że jest niedojrzała emocjonalnie. „-Do jednego szpitala trafiłam w stanie przedoperacyjnym. Ale zamiast leczenia dostałam konsultację psychiatryczną i wypis. Na szczęście dwa dni później zrobiono mi operację w innym szpitalu. Dodam, że udaną. W korespondencji z innymi pacjentami i pacjentkami po tamtych przygodach dostałam taki feedback: „To zdarza się zawsze”, „Nie jest pani pierwsza” – powiedziała Morska w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”. „...Życie jest jak lekarz, który czerpie przyjemność z pouczania pacjentki, że ona sama stanowi dla siebie źródło cierpień. Bardzo możliwe, że tym właśnie jest życie” – pisze w „Znikaniu”.

Ten dziennik-esej ma wiele warstw. Oprócz historii o ścieżce zdrowia, jaką przechodzi pisarka to także opowieść autobiograficzna, gdzie trudne relacje z matką przetykają się z własną, trudną historią pisarki-celebrytki, która po coming oucie nagle przestała być modna. I która na każdym kroku, zwłaszcza w takich miejscach jak przychodnia, pokój szpitalny, hospicjum katolickie, musi nakładać sobie knebel, by nie powiedzieć za wiele o sobie, o swoim życiu prywatnym, bo nigdy nie wiadomo. Nie wiadomo.

To też opowieść o chorowaniu i dociekaniu prawdy, o mierzeniu się z własną bezsilnością i niemocą, ale też niepoddawaniu się. O walce o godność nie tyle wobec postępującej choroby co wobec okrucieństwa systemu i niektórych lekarzy. O wielokrotnym wykluczeniu ze względu na chorobę, orientację seksualną, zawód (można być akademikiem i uznaną pisarką i wciąż mieć pensję 2100 zł) i płeć. W pewnym momencie rzeczywiści chodzi jedynie o to, by nie zniknąć. Piękna i mocna, obowiązkowa zwłaszcza dziś lektura.

Książka „Znikanie” Izabeli Morskiej została nominowana do Nagrody Literackiej Nike. Sprawdź również inne tytuły nominowane do Nagrody Nike 2020.