„Każda nowa epoka jest sfinksem, który umiera, gdy ludzie rozwiążą jego zagadkę. Epoka jazzu jeszcze nie umiera”.

Każdy, kto pamięta niedawny oscarowy film „La la land” – którego bohater próbuje przekonać publiczność w Los Angeles, w drugiej dekadzie XXI wieku, że jazz wcale nie skostniał, lecz przeciwnie: wciąż wtłacza świeżość w żyły każdego, kto chce słuchać, oraz wypłukuje złogi rutynyi sztampy – zapewne mógłby łatwo uwierzyć, że powyższy cytat pochodzi właśnie z niego. Tymczasem są to słowa Stefana Kisielewskiego, z liczącej dziś ponad 60 lat przedmowy, którą przygotował dla książki swojego przyjaciela, Leopolda Tyrmanda.

Tyrmand, jak wiadomo, w zasadzie w pojedynkę wprowadzał jazz do mainstreamu polskiej kultury, gdy tylko gorset socrealizmu w sztuce nieco się poluzował, czyli w drugiej połowie lat 50. To wtedy napisał „U brzegów jazzu”, wspaniały esej o pochodzeniu, charakterze i ewolucji muzyki czarnych Amerykanów, która zresztą właśnie w latach 50. przeżywała kolosalną przemianę: odchodził swing, rodził się bebop. I już wtedy – a może raczej: już nawet wtedy od dawna - w obrębie jazzowego kosmosu wyodrębniały się estetyczne frakcje kwitły środowiskowe koterie, formowały się ortodoksje i fale pokoleniowego buntu, a nawet schizmy – i to jest słowo jak najbardziej na miejscu, bo mowa o zjawisku o wymiarze w zasadzie religijnym. W kościele jazzu każdy wierny mógł doznawać epifanii, a potem nieść dobrą nowinę współwyznawcom.

jazz czarne

Ewangelista świętego jazzu

Jazz ma oczywiście swoich kapłanów, którzy są odpowiedzialni za sceniczne liturgie, swoich świętych, których hagiograficzne żywoty przekazywane są z ust do ust w formie apokryfów. Ma swoje świątynie, chicagowskie i nowojorskie kluby. Ma swoich papieży, Ellingtonów, Monków, Coltrane’ów. Swoich bluźnierców i reformatorów. Oraz swoich ewangelistów, którzy spisują dzieje apostolskie.

Bez wątpienia jednym z nich jest Piotr Jagielski, który z racji roku swojego urodzenia (1986) nie mógł słuchać na żywo olbrzymiej większości świętych XX-wiecznego jazzu. A w swojej książce zajmuje się także tymi, których świetność przypadła na epokę sprzed fonografii, więc ich kunszt możemy sobie wyłącznie wyobrażać na podstawie legend i przekazów ustnych.

Siłą książki „Święta tradycja, własny głos” jest między innym właśnie szeroko zarzucona sieć researchu. Wydawało mi się, że orientuję się z grubsza w historii jazzu – bez tego nie da się przecież rozumieć niczego ani o Ameryce, ani o jej rasizmie, ani o najpotężniejszym zjawisku społecznym XX wieku, jakim była amerykańska kontrkultura – ale gdzie tam. Okazuje się, że jednak zadowalałem się samą powierzchnią tej złożonej struktury, która siłą rzeczy z czasem staje się coraz bardziej gładka, błyszcząca, pokryta werniksem wygodnej mitologii. Co na przykład wiedziałem o Billym Strayhornie? Był on prawdziwym autorem największych standardów orkiestry Duke’a Ellingtona, ale własną karierę pianistyczną zaniedbał. Albo raczej została mu odebrana, także dlatego, że był podwójnie wykluczony: czarny, który postanowił nie kryć się ze swoim homoseksualizmem w tużpowojennej, bigoteryjnej Ameryce. To właśnie Strayhorn napisał m.in. standard „Take the A Train” – na kartce z planem dojazdu do mieszkania przyjaciela przy Edgecomb Avenue w Harlemie.

 „Dotarłszy na miejsce, zmiął kartkę i wyrzucił ją do śmieci. Za bardzo było to podobne do cudzych kompozycji – uznał. Z kosza kartkę wygrzebał syn Duke’a”.

Skoro według Baudelaire’a człowiek z podstawowymi aspiracjami musi odróżniać bordo od burgunda, po lekturze takiej jak ta dodajmy, że prawdopodobnie powinien także od pierwszych dźwięków odróżniać saksofon Colemana Hawkinsa od saksofonu Lestera Younga.

Poczet osobliwości

Rozpędzająca się niespiesznie (jak długa ballada) książka Jagielskiego jest szczelnie wypełniona takimi historiami. Autor  skrupulatnie gromadzi je z dostępnych relacji (kto pamięta nieprawdopodobnie przenikliwą notatkę Kapuścińskiego z koncertu starego Louisa Armstronga w Sudanie?) oraz zbiera samodzielnie u nadal dostępnych źródeł. Bywa, że po prostu dosiada się do muzyków posilających się przed występem. Przygotujcie się na huragan nazwisk i powiązań między nimi, ale z drugiej strony - ta książka nie ma w sobie nic encyklopedycznego.

Zanim Jagielski przechodzi do improwizacji i eseistycznych solówek, temat zasadniczy tego utworu – poszukiwanie własnego głosu ekspresji przez ludzi tak czy inaczej wykluczonych z amerykańskiego snu – jest podany jak należy, na wstępie. To krótka przypowieść o saksofoniście nazwiskiem Kalaparusha Maurice McIntyre, którego Jagielski słyszał raz na nowojorskiej Grand Central. Zorientował się, kto grał tamtego dnia w przejściu między peronami dużo później, dopiero gdy zobaczył dokument o Kalaparushy - muzyku, którego na sesję zaprosił kiedyś sam Miles Davis, ale ten postanowił grać wbrew jego surowym wymaganiom.

„Klarnecista Artie Shaw powiedział, że jazz dorastał na whisky, dojrzewał na marihuanie, a umrze przez heroinę” – Kalaparusha był jednym z tych, którzy uparli się, żeby to potwierdzić.

Rozpychanie się łokciami

Jak zauważa Jagielski, jazz to rozpychanie się łokciami, , żeby sprawdzić, jak daleko można się posunąć w lekceważeniu wszelkich zasad i oporu materii. Zapewne jest taki dlatego, że tworzyli go czarni, dla których była to droga emancypacji, wykuwania strategii przeżycia w kraju, gdzie czarny muzyk mógł zabawiać publiczność w szykownych knajpach, ale zjeść kolację po występie mógł jedynie na zapleczu kuchni.

Te strategie były bardzo różne: straceńcze, konformistyczne, radykalne, polityczne. Inne podczas prohibicji, inne w czasach świetności Cotton Clubu, inne gdy czarni żołnierze wracali z europejskiego frontu i nie chcieli zdejmować mundurów świadczących o równorzędności ich poświęceń dla Ameryki. Inaczej walczyli o równouprawnienie ludzie inspirowani rozkwitem czarnej kultury w Harlemie, inaczej ci, którzy obserwowali, jak biali bitnicy niechcący przyspieszali transfer jazzowego buntu w mainstream, a biały przemysł rozrywkowy zaczął zarabiać krocie na muzyce z korzeniami w delcie Mississippi. Inaczej przed marszem miliona na Waszyngton, inaczej po zabójstwie Martina Luthera Kinga i powstaniu Czarnych Panter. Jazzmani byli żołnierzami w pierwszej linii walki, wielu z nich dosłownie. Bardzo długi dystans dzieli nowoorleański dixieland od tego gniewu, którym kipi awangarda dziś.

Jagielski wspomina o swoim faux pas: w pierwszy wspólny wieczór zabrał dziewczynę na koncert freejazzowy:

„Zgodziła się, nieświadoma zagrożenia. To był występ niemieckiego saksofonisty Petera Brotzmanna, który dorobił się przezwiska „rzeźnik z Wuppertalu”. Zajęliśmy miejsca w pierwszym rzędzie, wściekle, agresywnymi seriami dmuchał w saksofon pół metra od naszych twarzy”. „Nie wiedziałam, że jazz może być taki napastliwy” - powiedziała.

No właśnie, a jeśli nie może być inny? Skoro po tylu dekadach walki, z której się wziął i której pole tak poszerzył, jej cel wciąż wydaje się nieosiągalny?

Więcej recenzji znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam.