Atak melancholii

Jak wiadomo, Saturn jest tym ciałem niebieskim, które odpowiada za przypływy spleenu wśród przedstawicieli homo sapiens – i w tym zakresie tytuł książki Małgorzaty Sidz jest jak najbardziej na miejscu. Według starożytnych – ale to pogląd swobodnie wędrujący potem przez stulecia – ludzi znajdujących się, chwilowo lub permanentnie, pod wpływem Saturna cechują skłonności samotnicze, pewna gnuśność, ale także pobudliwość, wzmożona seksualność, fazy otępienia czy maniakalne napady euforii na przemian z nawrotami czarnego humoru. Tak klasyfikowało się melancholików, a obecnie bywają to okoliczności kwalifikujące wręcz do leczenia, także farmakologicznego.

Ale Sidz w „Pół roku na Saturnie” nie opisuje stanów chorobowych. Narratorka jej książki po prostu należy do pokolenia – roczniki z lat 80. i 90. zwane jeszcze wciąż milenialsami – które ma pewien kłopot z poruszaniem się po życiu urządzonym jak supermarket: różne zestawy możliwych wyborów zapakowane w błyszczący celofan i ułożone na półkach, bez wyraźnych dystynkcji wskazujących na mniejszą lub większą ich sensowność. A ponieważ – to wynika z badań na wielu uniwersytetach - jedną z cech charakterystycznych dla tego pokolenia jest odmowa posiadania autorytetów, sporo czasu nawet całe lata, tracą na samodzielnym rozpoznaniu bojem. Próbują wielu dróg, w żadną nie angażując się na sto procent.

Smak życia w Seulu

Dziewczyna, która opowiada nam tutaj o sześciu miesiącach swojego życia, ma dopiero 26 lat, ale męczy ją świadomość, że cała masa opcji już się dla niej zamknęła. Dodatkowo w stopniu ponadprzeciętnym doświadcza podstawowej wątpliwości: po co wszystkie wysiłki i dokąd to zmierza? Z tym że nie jest to obrazek z życia prekariatu w jakimś smutnym polskim mieście. Rzecz rozgrywa się w Seulu.

Być może pamiętacie hit europejskich kin sprzed prawie 20 lat, znany w Polsce pod epikurejskim tytułem „Smak życia”. Opowiadał o międzynarodowej grupie studentów, których ścieżki krzyżuje legendarny program Erasmus. To, nawiasem mówiąc, historia z czasów zenitu chwały idei Wspólnoty, gdy przyszłość Unii Europejskiej wydawała się bezwarunkowo świetlana, granice – absolutnym reliktem, a swobodne mieszanie się narodów – nieuniknione.

Małgorzata Sidz wysyła swoją bohaterkę na coś bardzo podobnego, ale nie do Barcelony, tylko do Korei Południowej, gdzie mamy akurat – sądząc po filmach, które przywołuje narratorka, oraz braku śladu pandemii – drugą połowę 2019 roku. O optymizmie z początku wieku już dawno zapomniano. Ameryką rządzi troglodyta, Europą egoizm, zmiany klimatu galopują, ropa jest spalana na potęgę, a lasy płoną i są cięte. My zaś jesteśmy w dalekowschodnim kraju nietkniętym wyrzutami sumienia i nieznającym pojęcia lęku ekologicznego, gdzie plastik stanowi podstawowy nośnik rzeczywistości, a wszechobecny zapach smażonego mięsa to źródło psychicznego komfortu.

Nowozelandczycy, Turczynka, Chinka, Hiszpanie, Amerykanin – krąg towarzyski podczas takich stypendiów oczywiście jest kosmopolityczny, wszyscy robią jakieś kursy typu postgraduate oraz udają, że uczą się koreańskiego. W licznych przerwach od tych zajęć zachowują się trochę jak Scarlett Johansson w Tokio w „Między słowami”. Ich podstawowym sposobem na wtopienie się w Koreę jest kuchnia, czyli wspólne spożywanie lokalnego żarcia (tłuste i ostre w pełnej skali) w tuzinach knajp wokół akademika. W samym akademiku jest to wykluczone, tak jak i konsumowanie znajomości z Tindera - pokoje są niewiele większe niż budka telefoniczna.

Pół roku na saturnie

Obcy jak w Korei

W przeciwieństwie do „Smaku życia” tu narodowość nie ma znaczenia, stereotypy narodowe nie działają. Ci milenialsi przyporządkowują się raczej światopoglądowo niż etnicznie, i uzgadniają to na bieżąco w mediach społecznościowych. Autorka, dodajmy, ewidentnie czerpie także ze swoich własnych doświadczeń: jest japonistką, studiowała w Skandynawii i na Dalekim Wschodzie. A po ukończeniu Polskiej Szkoły Reportażu wydała już książkę o… Finlandii, którą w warstwie narracyjnej przypominają bardzo dobre fragmenty z „Pół roku na Saturnie” – te, które pozwalają poczuć się nam w tej książce jak w kuszącym bedekerze typu „Korea w weekend dla początkujących”.

K-pop, kimchi, import aspiracji ze znienawidzonej Japonii. Co to jest PC bang (lokal z komputerami, w którym ludzie umierają z wycieńczenia po kilkudniowych maratonach w Warcrafta), jak wygląda wizyta w jimjilbang, czyli łaźni publicznej, albo w klubie nocnym, w którym nie ma żadnych białych. Albo jak rozpoznać jadalny kimbap, czyli taki, w którym smak ryby nie jest utopiony w słodyczy, jaką społeczną rolę pełnią sklepiki prowadzone przez ajumma, oraz skąd w Seulu zaułki, w których słychać wyłącznie język rosyjski.

Turbokapitalistyczna Korea nie jest pierwszoplanowym bohaterem tej książki, ale Sidz udaje się przemycić kilka sugestii na temat, który nagrodzono niedawno Oscarem (koreański hit „Parasite”) - czyli ścisły klasowy podział społeczny, którego hermetyczność jest źródłem różnych cierpień i stawia pod znakiem zapytania całą ewentualną przyszłość. Ważniejsze jest jednak oddanie poczucia wyobcowania w ekstremalnie odmiennym miejscu, Seul przypomina tu wręcz miasto z dystopijnych opowiadań albo filmów w rodzaju „Bladerunnera”: u góry ultranowoczesność ze szkła i stali, ale w zakamarkach folklor i nieunikniona entropia.

Hedonizm albo nihilizm

Wróćmy jednak do narratorki, która ma własne problemy oraz mnóstwo wolnego czasu, bo promotor odpuścił jej semestr, oraz stały dopływ gotówki w postaci rządowego stypendium.

Nic nie musi, wszystko może. Kompulsywnie je, kompulsywnie się odchudza, kompulsywnie pochłania internet i kupuje przez internet. Nie istnieje temat na tyle nieistotny, by go nie googlować do skutku. Ani hobby lub image, których nie warto wypróbować, nawet czysto teoretycznie. Każdy pogląd można potraktować jak ubranie i zdjąć, gdy się znudzi. Można spędzić cały dzień na oglądaniu kursów survivalowych, tutoriali o hodowli królików, wystąpień Chomsky’ego albo Hawkinga i kolejnych filmów o kosmosie, które raz zaalarmowany algorytm YouTube’a podpowiada usłużnie. Dowiedzieć się, że za osiem miliardów lat Układ Słoneczny przestanie istnieć („Więcej nie mamy. To bardzo krótko. Gdyby właściciel Zary do końca świata wydawał dolara dziennie, nie zdążyłby roztrwonić swojego majątku”). Można zapragnąć zostać hipisem po obejrzeniu ostatniego filmu Tarantino. Zatęsknić za latami 60., kiedy rzekomo wszystko było prostsze i ludzie nie mieli do dyspozycji tylko jednej z dwóch postaw: albo hedonizm, albo nihilizm.

”Pół roku na Saturnie” nie jest książką przesadnie dowcipną i czuć w niej raczej przytłoczenie: detalami, enumeracją, natłokiem i nadmiarem. Bo też być może życie milenialsa-wiecznego studenta nie jest aż takie znowu lekkie. Chociaż uważa się za obywatela globalnej wioski i potrafi ogarnąć wszystko, jeśli tylko ma laptopa z wi-fi, to i tak męczy go przemijanie i boi się momentu, w którym trzeba przyznać, że jakkolwiek nie szarpnie cugli, nie będzie to nic nowego pod słońcem. Trudno przyjąć do wiadomości, że się jest normalnym.

Więcej recenzji znajdziesz na Empik Pasje w dziale Czytam