Horror profetyczny

Istnieją zasadniczo dwa rodzaje horrorów: te, które pod pozorem zachowania wymogów realizmu sprzedają nam budzące grozę bajki, oraz takie, w których kostium odrealnienia, czy nawet surrealności, służy do włączenia i eksploatacji najbardziej obezwładniających nas lęków, związanych z realnym światem, na który jesteśmy skazani.

Do tej drugiej kategorii da się włączyć różnego rodzaju dystopie, orwellowsko-huxleyowskie przestrogi mające nas otrzeźwiać. Działają zwłaszcza wtedy, gdy procesy, którym podlegamy, zachowując nad nimi coraz mniejszą kontrolę, stają się przeźroczyste - jak woda, w której powoli gotuje się przyzwyczajające się do tego żaby. Ale najgorzej – to znaczy najbardziej przejmująco i strasznie – jest wtedy, gdy za dystopię bierze się autor z darem profetycznym.

Nie mogłem uwierzyć, że „Liczby ostatnie” Jarosława Maślanka - powieść, o której wiedziałem, że czytam ją z poślizgiem - została wydana aż w lutym ubiegłego roku. Czyli kilka miesięcy przed wybuchem kryzysu na wschodniej granicy. Przed spektaklem cynicznie rozkręcanej histerii związanej z „nielegalnymi” migrantami. Zanim rzucono pomysł budowy muru, który by nas przed obcymi obronił.

Z drugiej strony, skoro od kilku lat wszyscy jesteśmy, z Maślankiem włącznie, coraz brutalniej testowani pod kątem przyjmowania za dobrą monetę najbardziej kuriozalnych brewerii obrażających rozum, być może nie trzeba być prorokiem, żeby przewidzieć, jak to się skończy.

Liczby ostatnie Maślanek

Reżim w izolacji

Tak, „Liczby ostatnie”, zgodnie z sugestią zawartą w tytule, to powieść o końcu. I owszem, jest to powieść publicystyczna. Jednocześnie jedynym detalem pozwalającym zlokalizować miejsce akcji, są kolory (biały i czerwony) na symbolu, który opatruje prawomyślne strony w smartfonach bohaterów. Żadnej nazwy geograficznej, żadnej konkretnej daty. Jest tylko narrator, antyheros, z którym płyniemy przez parę dekad jego przeciętnej i pożałowania godnej egzystencji. To rozpięcie w czasie pozwala Maślankowi wykorzystać główny atut swojego pomysłu: proces osaczania jednostek przez system. Od pouczeń i piętnowania, przez szykany, kuszenie i łamanie, aż po bezwzględne odcinanie wszelkich opcji za wyjątkiem tych odgórnie zaprojektowanych.

Odpowiedzią jednostek jest ketman – jedno z najstraszniejszych zjawisk społecznych, bo nigdy nie pozwala ocenić, jak bardzo podobny do nas jest zdegenerowany oportunista, z którym mamy do czynienia.

Źródłem grozy emanującej z ”Liczb ostatnich” jest natomiast podejrzenie, że niewiele może nas dzielić od świata w niej przedstawionego. To świat, w którym polityczna opresja wraz z całą jej podłością rozkwita tylko po to, żeby szybko ustąpić miejsca bardziej dojmującym problemom. Wyobraźmy sobie Europę, której państwa zamykają się w sobie, dosłownie grodzą, tną połączenia. Stopniowo gaśnie wzajemne zainteresowanie, wymiana towarów, myśli, a z czasem także najbardziej podstawowych informacji – każdy reżim dryfuje w izolacji i coraz bardziej po omacku, karmiąc swoich obywateli coraz gorszym jedzeniem i bardziej oblepiającą propagandą. Po jednej pandemii przychodzą następne, bardziej tajemnicze, a medycyna nie ma na nie odpowiedzi, bo też przestaje występować jakikolwiek progres naukowy i technologiczny. Przeciwnie, nastaje cyberepoka regresu.

Zemsta natury

Na początku powieści rozkład – infrastruktury, domów, rodzin, relacji –jest dopiero sugerowany przez narratora będącego jeszcze dzieckiem i jako dziecko skupionego na perspektywach przyszłości. Potem rozkład zaczyna oplatać wszystko niczym fetor. Sterty niewywożonych śmieci, ciała ludzi umierających samotnie, wilgoć roznosząca pleśń, stęchliznę i trujący mech. Nasz przewodnik po tej entropii, wyrzucony ze studiów - w ramach kary za krnąbrną przeszłość ojca - myjąc okna w opuszczonych biurowcach, obserwuje wykolejenie pociągu z węglem: jazgot gnącego się metalu, a potem cisza. Wrak zostaje, torów nikt nie udrażnia, nie ma komu zająć się nawet węglem, który ekspresowo porasta zielenią.

Im bardziej zwija się cywilizacja, tym lepiej miewa się natura. Gęstnieje, nabrzmiewa, napiera na budynki, kruszy je. Pnącza oplatają, duszą i miażdżą. Nikt nie ma czasu zastanawiać się, czy intensywność wegetacji to skutek, czy przyczyna cofania się człowieka, albo przynajmniej przejaw jakiegoś bardziej złożonego zjawiska. Ludzie zajęci są pilniejszymi sprawami, na przykład ratowaniem upraw w rozregulowanym ekosystemie. A wkrótce po prostu przeżyciem – jest tak, jakby Ziemia chciała zrzucić z siebie zbyt długo tolerowane brzemię. Roją się owady i wije, lawiny błota pochłaniają całe kombinaty. Plenią się toksyczne rośliny, produkujące chmury śmiercionośnego pyłu.

Enklawa z pachnącym jedzeniem

Człowiek, który to opowiada, daje się prowadzić anonimowemu opiekunowi z biurokracji, którego istnienie nie od razu jest oczywiste. Najpierw doprowadza on do deportacji imigrantki, która zachodzi z narratorem w ciążę, potem załatwia mu robotę strażnika granicznego (nasz płot okazuje się nędzną prowizorką wobec schludnego i dobrze zaprojektowanego muru po stronie sąsiadów), a po latach spędzonych na milczących stosunkach z kilkoma lokalsami oraz lekturze kryminałów z nieczynnego ośrodka dla VIPów (to najwyraźniej jedyny dostępny typ książek w tym świecie), wysyła go do Ośrodka Integracyjnego nr 1.

Podróż do tego miejsca to trochę „Czas apokalipsy”, a trochę „W drodze” Cormaca McCarthy’ego. Jednak służba w tym przybytku, mimo wszystko podjęta, oznacza w pierwszej kolejności nieprawdopodobny skok jakości pożywienia. Ośrodek bowiem – urządzony w zmyślnie zaadaptowanym zespole hal logistycznych, gdzieś w środku niczego, przy węźle autostradowych skrzyżowań, których budowę dawno temu porzucono w połowie – to dom dla kilku tysięcy ludzi pochodzących z odległych rejonów świata. Kiedy zamykano i uszczelniano granice, pominięto ich w procedurach i nie zdążono deportować. Szybko wykazali inicjatywę, zakładając na pustych polach uprawy, organizując rzemiosło, usługi, źródła prądu i sensowną strukturę swojej społeczności. Olbrzymie hale zamieniły się w coś rodzaju bliskowschodniego suku, podzielone na boksy i antresole, ze sznurami suszącej się bielizny i dziećmi mówiącymi w pidżinie, który zdążył się tu narodzić.

Strażników, nieuzbrojonych, jest tylko kilku (i tak nie ma dokąd uciekać) i całkowicie zależą od osadzonych. Ale nawet w takiej sytuacji udaje im się od czasu do czasu aranżować esesmańską w swym duchu grę, której ofiarami padają pojedynczy migranci.

Złudzenia optymistycznego przełomu

Powiedzmy, że miasto, do którego na koniec powraca pokiereszowany narrator, to Warszawa. Dostaje rentę i boks mieszkalny na którymś z wysokich pięter dawnego szklanego biurowca. Może przez panoramiczne okno obserwować ostatnie spazmy miejskiego życia, które udaje, że trwa po staremu, borykając się z przejściowymi trudnościami - podczas gdy na rogatkach już wznoszone są fundamenty pod wielką kopułę mającą odeprzeć atak – nie wiadomo, czy wściekłej natury, czy kogoś innego.

Czytając  finał, zastanawiając się, czy bohaterowi uda się jeszcze dostać do automatu, w którym oddaje się krew w zamian za doładowanie punktów oferujących ostatnie drobne przywileje typu dodatkowa porcja środka przeciwbólowego, nagle przypomniał mi się projekt „Hotel Polonia. The Afterlife of Buildings“ Nicolasa Grospierre’a i Kobasa Laksy, nagrodzony w 2008 roku Złotym Lwem na Biennale w Wenecji. To były nowoczesne warszawskie gmachy, które artyści wyobrazili sobie za jakiś czas, kiedy już „zniknie przypisana im funkcja, a stosunki społeczne i ekonomiczne zmienią się radykalnie”: biblioteka przekształcona w arabski suk, wieżowiec w kolumbarium, osiedle w wysypisko, lotnisko w fermę. Tamta ironia miała dotyczyć złudzeń, jakie żywiono w Polsce po optymistycznym przełomie. Ale dziś, zamiast wydawać się surrealizmem, każą – jak powieść Maślanka – na nowo myśleć o tym, co jest naszym złudzeniem. Rozwój? Postęp? Zdrowy rozsądek? Sensowna polityka? Dobre intencje? Brak wojny? Przekonanie, że nasze dzieci będą żyć lepiej niż my

Więcej recenzji znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam