Szedłem przez miejsca, w których tyle się wydarzy”.  – to wprawdzie nie jest całkiem pierwsze zdanie tej książki, ale jako takie je postrzegam, bo od niego zaczęła się moja słabość do niej. Kto zna poprzednie książki Andrzeja Muszyńskiego, pewnie wie, czego można się spodziewać po „Domu ojców”: syntetycznego skrótu, może nawet szokujących analogii, zdań napakowanych znaczeniami, ale nie słowami, którymi należy szafować z namysłem i umiarem. I kiedy Muszyński na patrona tej opowieści pasuje W.H. Audena, to wiem, że nie tylko z powodu tytułu jego cytowanego tu wiersza – „Na cześć skały wapiennej”.

Piknik pod jurajską skałą

W cieniu wapiennych skał będziemy się tu poruszać od początku do końca. Ściślej rzecz ujmując , w  Jurze Krakowsko-Częstochowskiej , tej mekce polskich wspinaczy, paradoksalnym krajobrazie urwisk, skałek, kresowych jaskiń i ślepo zakończonych dolinek, gdzie cień jest zawsze gęstszy i chłodniejszy niż na równinach. Jest to  krajobraz, który swoją ostentacyjną odmiennością od całej reszty wytrąca nas z rutyny, skłania także do innego niż zwykle postrzegania. To być może miał na myśli Claude Levi-Strauss, kiedy wykuwając swoją metodę analizy kultury nazwaną strukturalizmem, oparł ją między innymi na geologii. Kultura jako nabudowujący się warstwami system przyczyn i skutków, pokłady skamielin do rozczytania.

Zacznijmy od przyznania, że nie wiadomo, jaki gatunek uprawia tu Andrzej Muszyński. Autofikcja, esej, reportaż, rozbudowane zapiski dziennikowe – nie ma to większego znaczenia, ważniejsze, że w taki miks wchodzi się w jak masło i nie mając czasu na zgłaszanie pretensji. Jest to z początku opowieść dokumentująca ambitny życiowy projekt krakowskiego intelektualisty, polegający na rezygnacji z miasta, by utrzymywać się z własnoręcznie uprawianych płodów ziemi. Koniecznie w okolicy, z której się samemu pochodzi i którą od zawsze mitologizuje we wspomnieniach. Mogłoby się wydawać, że taka decyzja jest trudna, ale gdy się ją podjęło, to dalej już z górki – otóż nic z tego. Nawet kolegów Wyspiańskiego witano w Bronowicach sceptycznie, poza tym „tu się ziemi nie sprzedaje” – słyszy narrator Muszyńskiego. Ostatecznie zdobywa jakiś nieuprawiany od dekad ugór i dopiero wtedy rozpoczyna się seria epicko-komicznych zmagań mieszczucha z rolą oraz wiejską tkanką społeczną. Nie jest to jednak wyłącznie pasmo rozczarowań i frustracji.

„Pierwszy sezon na swoim polu jest jak dzieciństwo – barwne, euforyczne i jako całość rozmazane w pamięci, choć nadziane wyraźnymi szczegółami. Kolejne sezony są już jak dorosłość, gdy minione lata składają się w pamięci niczym harmoszka. Miesiąc za miesiącem, gnój za gnojem. W rytm upływającego czasu znów zaczęliśmy się zżywać z przyrodą, to znaczy weszliśmy z nią w partnerską relację. Mgła wtórnego zauroczenia opadła. Skończył się stosunek nabożny i mitotwórczy. Kochaliśmy przyrodę, ale czasem jej nienawidziliśmy”.

Można wysnuć wniosek, że ten stan trwa do teraz:

„Od tamtej chwili nie chciało mi się już nigdzie wyjeżdżać. Podróż była niekonieczna, czyli niewarta podjęcia. (…) Wymyśliłem w tamtym czasie tylko jeden uczciwy powód, by wyjechać: odnaleźć w górach Iranu dziką pszenicę samopszę. Ale nie doszło to do skutku”

Ale Muszyński nie napisał tej książki, żeby propagować ekologiczne rolnictwo. Zajmuje się w niej swoimi najgłębszymi obsesjami, wśród których walka z perzem jednak nie figuruje.

Dom ojców recenzja

Co było przed Wielkim Wybuchem

„Ogarnęła mnie mania” – tak wspomina okres, kiedy jako nastolatek zamęczał swoich starszych krewnych, usiłując zbudować jak najdalej wstecz sięgające drzewo genealogiczne, do którego razem z nimi przynależał. Szybko mu przeszło, ale nagle powróciło, w innej formie.

Każdy, kto włóczył się po Jurze, wie, że łatwo tam znaleźć śliczne kamienie: zakręcone jak ciastko amonity. Organizmy sprzed milionów lat, które przykrył muł na dnie prehistorycznego morza, a dziś w formie skamieliny świadczą o wyrafinowaniu i progeniturze ziemskiej fauny. Amonit zamieszkiwał zewnętrzną komorę swojej muszli; rozrastając się, tworzył kolejną, pozostawiając tę wewnętrzną pustą - przesuwał swój dom coraz to dalej. Trochę podobnie Muszyński skonstruował swoją książkę, o czym orientujemy się, kiedy terminy zasiewu już przestają stanowić główne źródło anegdot, a autor zakreśla coraz większe koła na orbicie swojej Jury. „Ile wydarzyło się rzeczy, o których nie uczą w szkole” – rzuca w pewnej chwili.

Przede wszystkim: jakim cudem ludzie w dawnych czasach, bez zrywarek, kombajnów i nawozów sztucznych dawali radę wyrywać przyrodzie cokolwiek? Muszyński, jego narrator przynajmniej, urobiony po pachy i padając na twarz po kolejnej szychcie na polu, znajduje w tym zagadkę, a jego temperament nakazuje mu szukać odpowiedzi. I w ten sposób „Dom ojców” zamienia się w reportaż z tych jego osobliwych poszukiwań.

Kiedyś nie był specjalnie ciekaw, co było przed przodkiem z XVIII wieku, do którego dotarł w swoich genealogicznych poszukiwaniach. Co było przedtem?

 „To tak, jakby pytać, co było przed Wielkim Wybuchem - wydawało się z natury niepoznawalne, więc jak można było myśleć o losie prababek i dziadków sprzed pół miliona lat? W tak dawne dzieje można było co najwyżej wierzyć jak w Boga; ale wierzyć w Boga próbowało się ze względu na obiecane korzyści, wierzyć w praludzi się nie opłacało. Pamiętacie tę ciekawość, z którą jako dzieci grzebaliśmy w ziemi? Mieliśmy pewność, że musi coś skrywać. Nie jest pusta. Nic nie jest puste”.

A na pewno nie w Jurze, gdzie przez setki tysięcy lat, wśród tych samych skał, które my teraz możemy oglądać, osiedlali się hominidzi kolejnych podgatunków. Zostawili za sobą tyle warstw w jaskiniach i do tego tak grubych, że w XIX wieku, kiedy nie odkryto jeszcze sztucznych nawozów, niemieccy przedsiębiorcy organizowali w nich wydobycie bogatych w potas pokładów, uformowanych z rozkładających się ciał i wszelkich organicznych szczątków.

Bohater ponownie wpada w lekką manię, zaczyna śnić sny, w których przenosi się do świata Homo erectus, na „planetę małp”, a nazajutrz nie jest już w stanie patrzeć na niedostępne jurajskie wąwozy inaczej niż jako na scenę setek tysięcy dramatów. I zastanawia się, od kiedy można już nazwać je ludzkimi.

Trawers z Pigmejami

„Tak, wiem, wysługuję się nimi, wierząc, że opowieść o nich zastąpi szczerość, na którą mnie najwidoczniej nie stać” – wyznaje w pewnym momencie, gdy najwidoczniej sam czuje, że dalsze rozczulanie się nad nadludzkimi wysiłkami praludzi zaczyna sprawiać, że opowieść trochę grzęźnie.

Wtedy wyciąga z rękawa nową kartę: wyprawa do Afryki, żeby dokonać pierwszego trawersu puszczy Minkébé w Gabonie. To się przydarzyło Muszyńskiemu dawniej, zanim przeniósł się do Jury, ale z perspektywy tej książki wydaje się koniecznym przeznaczeniem. Wymagająca, kilkutygodniowa wyprawa (w pouczającym towarzystwie pigmejskich przewodników) przez równikowy las jest próbą poczucia na własnej skórze, co to znaczy pozbawiony wsparcia cywilizacji człowiek kontra pierwotna natura.

„Co wspominać przy ognisku w najstarszym lesie świata? Chyba tylko ostatnie godziny, bo o poprzednim dniu nie ma się już nic do powiedzenia. Nasza pamięć pracowała inaczej” – notuje Muszyński. Albo: „Sny schodzą się z rzeczywistością, nigdy tak intensywne jak po dwóch tygodniach marszu w puszczy. Opowiadamy je sobie o świcie jak prawdziwe wydarzenia – są jak tłuste obrazy na płótnie. (…) Redukcja. Resztki myśli prowadziły na skraj obłędu, bo nie pozwalały w pełni oswoić mroku, z którego przybył człowiek. Człowiek powstał z czerni. Jest zlepkiem strachu. Z czerni i strachu wyszła też miłość, ale nie wiem jakim cudem”.

I do tego zmierza chyba „Dom ojców”: do bardzo niebanalnego potwierdzenia oczywistości – ale tego nigdy dość – że nasz świat jest znojem, ale cudem. Zwłaszcza świat w jurajskiej dolinie: „wąski, za to pełen iluzji”.

Więcej recenzji znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam.