Janusz L.Wiśniewski napisał nową powieść, której akcja toczy się w sopockim hotelu Grand. W tym magicznym miejscu podpatrujemy ludzi, którzy zatrzymali się tu na weekend, wchodzimy do ich pokoi, zaglądamy w historie ich życia.

Skąd pomysł, by akcja Pana najnowszej powieści toczyła się w sopockim hotelu Grand?

Długo nosiłem w sobie plan napisania tej książki. Często podróżuję - z powodów naukowych, a od „Samotności w Sieci”, wydanej w 2001 roku, także ze względów literackich. Szacuję, iż nocowałem w ponad dwóch tysiącach hoteli. Na pięciu kontynentach, w 44 krajach, w miastach, miasteczkach, wsiach, na pustyniach, w dżunglach, parkach narodowych, w hotelach na plażach egzotycznych wysp i na lodowcach w wysokich górach. Moim zdaniem w hotelach się nie mieszka, a jedynie zatrzymuje. Często dochodzi tu do wydarzeń niezwykłych. Brałem w niektórych udział. Obserwowałem. Podsłuchiwałem rozmowy lub sam do takich rozmów prowokowałem. Pewnego razu pomyślałem, że warto to, co zaobserwowałem, przeżyłem, wysłuchałem spisać. Ubrać w powieść o hotelu. Wybór Grandu w Sopocie pojawił się natychmiast. To hotel, którego historia zasługuje na oddzielną książkę. Bywałem tam wielokrotnie i przed remontem, i obecnie - w tym odnowionym. Pierwszy raz byłem blisko Grandu w 1972 roku. Wypływałem z pobliskiej Gdyni w rejs (maturę zrobiłem w Technikum Rybołówstwa Morskiego, w Kołobrzegu, jestem z zawodu rybakiem dalekomorskim). W czasie wojny wpadała tam czasami na kawę i potańcówki moja matka, Irena Wiśniewska. Pracowała w Gdyni jako kelnerka w jednej z restauracji. Wyprawy do Grandu „na kawę” były wówczas wydarzeniem. Tak mi opowiadała. Grand pojawiał się i z znikał z mojej biografii. Teraz już pozostanie na zawsze.

W Pańskiej powieści pojawia się wiele postaci historycznych, przywołuje Pan fakty z przeszłości łącząc je z losami bohaterów wymyślonych. W jaki sposób zbiera Pan dokumentację?

Lubię pogrzebać w historii. A jeszcze bardziej lubię poszukiwać korelacji historii ze współczesnością. A takie prawie zawsze istnieją. Nauczyłem się tego podczas pisania powieści „Bikini”. Potem nabrałem wprawy pisząc „Na Fejsie z moim synem. Najpierw szperam wykorzystując Google, potem szukam materiałów na Wikipedii. Na końcu i tak chodzę do bibliotek lub do archiwów. W ostateczności „molestuję" moich kolegów historyków. W przypadku „Bikini” pojechałem na kilka dni do Drezna, a dla „Miłości oraz innych dysonansów” zamieszkałem na tydzień w Berlinie, aby poznać Pankov. W przypadku „Grandu” spędziłem długi weekend w Sopocie i myszkowałem (za wiedzą i błogosławieństwem dyrekcji) po hotelu. Projekcji wydarzeń z historii na współczesność dokonuję sam, co wcale nie jest proste. To jak rysowanie ogromnego lasu pełnego drzew genealogicznych bohaterów. Trzeba być bardzo uważnym.

Jednym z bohaterów powieści uczynił Pan kloszarda, osobę zepchniętą na społeczny margines. Dlaczego to tak ważna postać w tej książce?

Marian Lichutki, bo tak nazywa się ten kloszard, jest zepchnięty przez swoją biedę i bezdomność na margines, co czyni go bardziej widocznym. Wyrazistym. Zawsze to, co w moich zeszytach było na marginesie, czytałem uważniej. Bo tam wytykano mi błędy, notowano pochwały, zadawano pytania. Gdyby opisać życie jak w wypracowaniu, dla większości z nas rozciąga się ono od lewego akapitu do marginesu. Ale niektórzy ze swoimi życiorysami wypadają za tak zwany margines. Zawsze interesowało mnie, dlaczego tak się stało. Zatrzymuję się przy bezdomnych odkąd tylko pamiętam. Chcę wiedzieć, jak to jest, gdy nie ma się adresu i nie posiada łóżka, w którym się zaśnie wieczorem. Rozmowy z takim ludźmi otwierają nam oczy. Zmuszają do refleksji, czynią ważnym to, co bierzemy za oczywiste.

W hotelu trafiają na siebie ludzie, którzy prawdopodobnie nigdy by się nie spotkali poza nim. Co ciekawego może wyniknąć z takich spotkań?

W hotelu może wyniknąć więcej nieoczekiwanych sytuacji niż, na przykład, ze spotkania w kościele, kawiarni czy supermarkecie. W hotelu jesteśmy zazwyczaj w jakiejś podróży. Już ten fakt napełnia nas ciekawością. Ponadto przeważnie jesteśmy bezpiecznie daleko od domu i odcięci od codzienności. Pomimo to mamy namiastkę domu. Z łóżkiem, łazienką i swoją prywatnością za zamkniętym drzwiami pokoju. Przy tym wszystkim ciągle jesteśmy bardzo anonimowi. Jak pasażerowie samolotu lub pociągu. Możemy opowiadać innym pasażerom (nie)prawdziwe historie, ponieważ prawdopodobnie więcej ich nie spotkamy. Nie poniesiemy żadnej kary za nasze kłamstwa i nikt nas nie potępi za opowiedziane prawdy, co przeważnie jest bardziej niebezpieczne. W hotelu dworce i lotniska to tylko inne numery pokoi. Często bardzo blisko siebie. Z tej bliskości wyniknąć może bardzo wiele. 

Bohaterowie w tej książce doświadczają zmiany – żebrak w łachmanach wraca do cywilizacji, pokojówka Lubow spotyka miłość swojego życia, Joachim Maria Pokuta chce popełnić samobójstwo. Dlaczego w hotelu łatwiej jest nam podjąć ryzyko zmiany w sobie?

W hotelu jesteśmy z natury rzeczy oddaleni od schematu codziennej rutyny. Inne łóżko, inne dźwięki za ścianą, inna łazienka, inni ludzie przy śniadaniu, nieobecność żon, narzeczonych, mężów, partnerów, dzieci lub rodziców. Mamy często więcej czasu, aby się zatrzymać i pomyśleć o sobie. Joachim Maria Pokuta nie odważyłby się zabić w domu, ponieważ przeraża go perspektywa, że zostanie znaleziony przez najbliższych. W hotelu może go znaleźć co najwyżej - zupełnie obca mu - sprzątaczka. Lichutki do hotelu zostaje niejako „uprowadzony" i nie ma wyjścia. Ale podejmuje ryzyko, bo innych bezdomnych w tym hotelu nie spotka i jego przeobrażenie nie będzie odebrane jako akt swoistej prostytucji. A Lubow? Piękna, rozpoetyzowana Lubow Aleksandrowna z Krasnojarska, Rosjanka kochająca Polskę, wpada w hotelu w pułapkę swojej wrażliwości i naiwności. Lubow najmniej pasuje do tego hotelu. Chociaż jest tam codziennie i zna wszystkie, czasami najbardziej intymne jego tajemnice. Lubow podjęła w tym hotelu ryzyko największe.

Jako pisarz i naukowiec podróżuje Pan często i wiele czasu spędza w hotelach. W jakiego rodzaju hotelach przebywa Pan najchętniej?

Nie mam dużych wymagań odnośnie hoteli. Są jednak takie, których nie zapomnę nigdy. Jak ten w Tanzanii, w samym środku sawanny. Przypominał namiot z wojskowego poligonu. Ściany i dach z zielonego brezentu. Prysznic uruchamiany bambusowym kijem podnoszącym wiadro z wodą. Rano przed wyjazdem na safari obudził mnie zapach kawy przyniesionej przez właściciela hotelu. Albo ten z drewna postawiony na wysokich palach w Kenii. Z okna można było oglądać wodopój, do którego przychodziły słonie, bawoły, zebry. Spędziłem w nim najgłośniejszą sylwestrową noc, chociaż prąd wyłączono przed północą. A także ten na Tahiti (Polinezja Francuska) z widokiem na plażę z czarnego jak smoła piasku. I także ten w Bukareszcie, w 1986 roku. Pokój był na dziewiątym piętrze. Prąd wyłączono z zupełnie innych powodów niż w Kenii i z kluczem dawano także świeczki. Każdy z tych hoteli kojarzy mi się z innymi emocjami. Do każdego najchętniej bym powrócił. Z zupełnie różnych powodów.

Oficjalną premierę książki "Grand" Janusza L.Wiśniewskiego zaplanowano na 21 maja. Już teraz można ją zamówić w przedsprzedaży na empik.com TUTAJ.

Od dziś (14 maja) - tylko u nas - powieść dostępna jest w formie ebook’a – ZAMÓW TUTAJ.