Pamięci Jana Wolskiego

Gdy po raz pierwszy wujka porwali kosmici, nie było mnie jeszcze na świecie. No a wujek młody był, dopiero zawodówkę skończył, czyli statek kosmiczny zobaczył gdzieś koło siedemdziesiątego piątego, może szóstego roku.

Wujek mieszkał wtedy jeszcze z rodzicami, to znaczy mam tutaj na myśli jego rodziców, a moich dziadków. Dzielił pokój z bratem, czyli moim tatą, a wszyscy siedzieli na pierwszym piętrze sypiącej się kamienicy, przy Moniuszki, niedaleko dworca kolejowego. Wujek skończył zawodówkę, został kamieniarzem i znalazł sobie robotę przy piaskowcu, w Złotoryi.

Pracę w takiej Złotoryi trudno uznać za coś szczególnego, ale też wujek niczego takiego nie oczekiwał. Chciał, żeby starczyło mu na papierosy i tańce co sobotę. Dokładał się mamie do czynszu i jedzenia, czasem rozpił z kolegami flaszeczkę i tyle miał z życia. Zapytany o przyszłość, odpowiadał, że nie będzie zawracał sobie nią głowy. Chciałby uniknąć cierpienia, lecz i wielkich wzruszeń, tak rzekł.

I życie mojego wujka właśnie tak wyglądało. Od poniedziałku do soboty jeździł do Złotoryi, przy czym zdarzało mu się tam zostawać na zabawie. Wracał nad ranem, w niedzielę leżał w łóżku do południa, potem, poganiany przez matkę, ubierał się do kościoła, zaś popołudnia spędzał z radiem i książką o drugiej wojnie światowej, dopytując, kiedy wreszcie w domu pojawi się telewizor.

Cała przygoda zaczęła się właśnie od Złotoryi. Wujek wybawił się na dansingu, wypił przynajmniej pięć piw i władował się do wartburga. Wtedy wszyscy tak jeździli. Zresztą co miał zrobić ten mój wujek? Nocą nie kursowały autobusy ani pociągi, żadnych taksówek nie było. Wsiadł, wrzucił dwójkę i pojechał z brodą przyklejoną do kierownicy, pomalutku. Wiadomo, pijani jeżdżą najbezpieczniej.

To, co wydarzyło się potem, opowiem tak, jak wujek mi opowiadał, żeby niczego nie przeinaczyć. Między Złotoryją a naszym miastem ciągną się lasy i wujek właśnie w takim lesie, już niedaleko domu, zobaczył dwójkę dzieci na poboczu. Machały do niego szarymi łapkami. Były to bardzo dziwne dzieci, niskie, o wąskich barkach i wielkich łbach. Wujek uznał, że trafiły mu się bliźniaki z wodogłowiem.

Wpuścił te dzieci na tylne siedzenie. Każdy by tak postąpił. Przecież był środek nocy, już mgła wypełzała z zarośli. Tym, powiedzmy, chłopcom, groziło mnóstwo niebezpieczeństw, na przykład pijany kierowca, który – inaczej niż mój wujek – wbija pedał gazu w opór. Albo przeziębienie. Więc wujek ruszył z osobliwymi pasażerami na tylnym siedzeniu. Wspominał, że ledwo ich widział, bo ciemno było. Ale wydali mu się dziwni: każdy miał małe usta i czarne ślepia na pół płaskiej twarzy. Usiłował od nich wyciągnąć, skąd są i dokąd jadą. Milczeli. Wymyślił sobie, że podrzuci ich na komendę. Niech milicjanty się biedzą. 

Ujechał kawałek, gdy pasażerowie dali mu znak, żeby skręcił. Ciągle milczeli, wskazując na drogę gruntową. Próbował im tłumaczyć, że tam znajdą zalany kamieniołom, nic więcej. Nie chcieli słuchać i tylko walili w szybę szarymi piąstkami. Co tam, pomyślał mój wujek, odstawi się ich i będzie spokój. Może to jacyś dalekowschodni inżynierowie i badają wodę u nas? Właściwie dlaczego Chińczyk miałby nie zainteresować się kamieniołomem?

Kamieniołom był wielki i bardzo niebezpieczny. Strome, wapienne skały wznosiły się wysoko ponad lustrem wody. Powiadano, że na dnie, czterdzieści metrów niżej, leżą potopione wiertnice, łuparki, kruszarki, samochody i trupy w bagażnikach. Nawet sam wujek ostrzegał mnie przed tym miejscem, oczywiście lata po tym, jak wydarzyła się historia, którą tu opowiadam. Ostrzegał przed niezbadaną głębią wody i wirami, tworzącymi się nagle, bez wyraźnego powodu. „Są jak łapa ściągająca na dno” -– tak mi rzekł. Kamieniołom żywi się mięsem.

Tej nocy nad tą głębiną unosił się spodek wielkości stadionu. Przynajmniej wujek tak twierdził. Utrzymywał, że nigdy wcześniej nie widział czegoś tak ogromnego, nawet gdy pojechał z wycieczką szkolną do Chorzowa i tam pokazali mu karuzelę. Spodek wirował powoli i zupełnie bezgłośnie, a na jego brzegach mrugały wielobarwne światła. Wujek wypuścił pasażerów z wartburga i wysiadł za nimi. Powiedział potem jeszcze, że z dolnej części kadłuba uwolnił się snop delikatnego światła. Było ciepłe, przyjazne. Aż chciało się wejść. 

Tutaj urywa się zarówno opowieść wujka, jak i kawałek nici jego losu. Owszem, zdał mi relację z wydarzeń na pokładzie pojazdu. Mówił o grubej igle wbitej w czoło i dziwacznej maszynie odliczającej do tyłu, w nieznanym mu, lecz jednocześnie zrozumiałym języku, a także o wielu innych niepokojących rzeczach. Ich jednak doświadczył później, podczas kolejnych uprowadzeń. Z pierwszego zapamiętał tylko żółtawy blask pochłaniający jego samego.

Zniknął na tydzień. Wartburg, znaleziony przy kamieniołomie, wpędził rodziców wujka w rozpacz. Nabrali przekonania, że syn im się utopił, ku czemu, skądinąd, miał całkiem przyzwoity powód. Ekipa nurków, ściągnięta na tę okoliczność z Wrocławia, przeczesywała dno, milicjanci obsadzili drogi i dworce w województwie i maglowali całą naszą rodzinę na komisariacie. Nikomu żadni kosmici nawet nie przyszli do głowy. Wujek zignorował powołanie do wojska. W poniedziałek miał się stawić do Opola, żeby odsłużyć swoje w Dywizji Pancernej imienia Bohaterów Armii Radzieckiej. Sobotnia noc go zjadła.

Wujek wrócił, jakby nic się nie wydarzyło. Była niedziela rano. Wszedł do domu i poprosił o coś do jedzenia. Babcia zemdlała, a dziadek chyba by syna zatłukł, gdyby nie jego bezradna mina i szczerze zdziwione oczy. Wujo nie przyjmował do wiadomości, że zniknął na tydzień. Nie powiedział też, co się z nim wówczas działo. Był pewien, że mamy zeszłą niedzielę, a on spóźnił się tylko parę godzin. Planował wrócić w nocy, stawił się nad ranem. Powtarzał to do znudzenia i w kółko pytał, dlaczego wszyscy mają do niego jakieś pretensje.

Wyglądał dobrze, zjadł trzy talerze zupy i gołąbki przeznaczone dla całej rodziny. Narzekał na szum w uszach i utrzymywał, że boli go pięta. Oglądał ją długo, na próżno szukając skazy, i wyraził nadzieję, że lekarz w jednostce wojskowej rozpozna, co mu dolega, a nawet zwolni ze służby. Tymczasem wpadła do nas milicja. Zawinęli wuja znad ostatniego gołąbka i powlekli na komendę.

Na przesłuchaniu wujo opowiedział o dzieciach bądź inżynierach z Chin i dziwnym pojeździe, do którego został zaproszony. Nie miał pojęcia, co to był za pojazd, lecz niewątpliwie stanowił on szczytowe osiągnięcie wojskowości bloku wschodniego. Wisiał spokojnie, bez szumu silników, jak wielka bombka choinkowa. Wujo dodał jeszcze, że przypuszczalnie zaproszono go na pokład i nie mógł zrozumieć, gdzie zgubił się cały tydzień. Niestety, żadnych szczegółów nie pamiętał. Milicjanci skierowali go do psychiatry. Psychiatra usłyszał to samo, a ponieważ domagał się detali, wujo opisał dokładnie wygląd dwójki pasażerów, ich oczy, usta i wielkie głowy. Im dłużej lekarz pytał, tym dokładniej wujo odpowiadał, w konsekwencji czego nie poszedł do żadnego wojska. Z wariatkowa zwolnili go po roku.

Wujek wrócił do pracy w Złotoryi, a po paru latach przeniósł się do Fabryki Wyrobów Metalowych, już u nas, na Kolejowej. Miał tam blisko i tylko o to mu chodziło. Po robocie zawsze wracał do domu i jadł wszystko, co babcia podstawiła mu pod nos. Coraz rzadziej jeździł na potańcówki, lubił za to walnąć parę głębszych w Ratuszowej przy Rynku. W tym czasie mój ojciec zdał na politechnikę, poznał moją mamę i w ten sposób, po paru latach, pojawiłem się ja. Rodzice dostali mieszkanie w nowym bloku na Sportowej. Wujek został u dziadków sam i dobrze mu było.

O dziadkach nie dało się powiedzieć tego samego. Martwili się wujkiem, tym, że wraca z pracy prosto do domu, zadaje się z głupszymi od siebie i jeszcze gada o tych kosmitach. Babcia suszyła mu głowę, żeby się ożenił. Kto to widział, żeby taki piękny kawaler nie znalazł sobie panny? Dziadek zauważył wówczas, że widywał wielu innych, lepszych kawalerów. Wujo był raczej niski, szybko zaczął łysieć, uwielbiał też swetry, a w ciepłe dni pod pachami jego kremowej koszuli rosły plamy potu. Ale oczy miał wujek piękne, błękitne takie, ufne, jakby był gotów przyjąć najgorszy nawet los.

Na razie groziło mu małżeństwo. Babcia w kółko powtarzała, że gotować mu nie będzie, i w końcu się tym przejął. Narzeczoną znalazł po linii najmniejszego oporu. Do nielicznych wujkowych obowiązków należało wysyłanie listów i odbieranie poleconych. Babcia w ogóle uwielbiała wysyłać pisma – jej zdaniem mogły zmienić świat. Słała elaboraty do elektrowni, wodociągów i gminnej komórki partyjnej, a wujo ganiał z tym wszystkim na pocztę, gdzie w okienku nudziła się pani Ela. Pani Ela była od wujka o pięć lat starsza, o głowę wyższa i bez przerwy się śmiała. Zagadywał ją tak długo, aż w końcu dała się wyciągnąć na obiad do Ratuszowej i zabawę do Złotoryi. Poszło nawet sprawnie. W słoneczne dni spacerowali sobie, trzymając się za ręce, i zachodzili do moich dziadków na obiady. Babcia futrowała Elę dorszem i kotletem. Nie posiadała się ze szczęścia. Synowa zatrudniona na poczcie stanowiła spełnienie marzeń.

Tymczasem wujo chodził jakiś markotny. Wiem, bo spędzaliśmy ze sobą dużo czasu i zawsze traktował mnie jak dorosłego, to znaczy żalił się, co mu leży na wątrobie. Kiedy wyłożył mi swoją teorię małżeństwa, miałem może pięć lat, ale pamiętam ją do dzisiaj. Zaczął od tego, że Ela jest porządną dziewczyną i lepiej nie mógł trafić. „Może trochę kłótliwa i za dużo je” – dodał po chwili wahania. Dla wolnego ducha – a za takiego się mój wujo uważał – małżeństwo oznacza jednak śmierć, zaś człowiek, który w nim trwa, zmienia się na gorsze. Proces ten zachodzi bardzo powoli i dlatego mało kto zwraca nań uwagę. „Żyjąc z drugim człowiekiem, tracimy czujność i uwalniamy zło z siebie” – dodał jeszcze. Nikt wcześniej nie mówił mi takich rzeczy. Wujo zastanawiał się też, czy po ślubie Ela puści go czasem na wódeczkę i czy czasem nie zażąda od niego zmiany pracy: tego ostatniego obawiał się najbardziej. Kochał swoją robotę, ponieważ była trzy minuty od domu.

Babcia z Elą zabrały się za planowanie wujkowego życia. Ustalono datę ślubu. Państwo młodzi mieli na początek zamieszkać z dziadkami. Babcia i przyszła synowa piły sobie z dzióbków. Ustalono też, że obie rodziny wyskoczą z kasy, użyją czarów książeczek mieszkaniowych, wpływów w ratuszu, spółdzielni i partii, tak aby wujo i pani Ela zajmowali się dziećmi już na swoim. Jak padło to o dzieciach, wujek zadławił się pierogiem. Taką minę mógł mieć, kiedy gapił się na statek kosmiczny zawieszony nad kamieniołomem.

Ślub miał się odbyć u Świętego Marcina, wesele zaś w pałacu Jugowice, tylko do tego wszystkiego nie doszło, ponieważ wujka znów porwało UFO. Przynajmniej tak utrzymywał, kiedy po tygodniu zjawił się z powrotem. Tamtej niedzieli naprawdę nie było wesoło. Czekałem wciśnięty w garnitur, a wszystkim wokoło nerwy puszczały jak linki hamulcowe. Czekał kierowca w czarnym citroenie i pijaki przy weselnej bramie, czekał poważny ojciec panny młodej i zapłakana babunia, wkurwiał się ksiądz, a w Jugowicach mroziła się wódka i czekały dania. W końcu pani Ela prasnęła bukietem, wyłkała, że w życiu nie została tak upokorzona, no ale mogła się tego spodziewać, patrząc na naszą rodzinę. Mój stary zapytał wówczas, co konkretnie ma na myśli, tatko Eli odparł, że zaraz może mu wytłumaczyć i pod Świętym Marcinem wybuchła bójka jak na derbach, jeśli nie wspanialsza.

Sam zainteresowany powrócił w kolejną sobotę. Konkretnie zameldował się pod Świętym Marcinem, ubrany w ślubny garnitur, z bukietem w łapie i obrączkami w kieszeni. Ponieważ ślub brała jakaś inna para, zaczął wypytywać weselników, gdzie się podziała Ela, brat i reszta. Potem poleciał do dziadków i sprawiał wrażenie święcie przekonanego, że pomylił godziny. Dziadzio omal nie urwał mu głowy. Babcia powiedziała, że nie spodziewała się po nim takiej grandy. Przez tydzień szukały go dwie rodziny, milicja i kumple z Ratuszowej.

Wujo na to wszystko zrobił wielkie oczy. Powiedział, że przed samym ślubem poszedł sobie na spacer. Zbierał myśli, chcąc się przygotować do tego szczególnego wydarzenia. Nogi zaniosły go za miasto, do lasu niedaleko kamieniołomu. Lubił to miejsce, tak rzekł. Tam najspokojniej mu się myślało. Dzień był gorący i piękny, wujo ze wszystkich sił próbował wyobrazić sobie niesłychane szczęście, które go czeka, i nagle zobaczył stalowego olbrzyma wiszącego nad koronami drzew. Z brzucha tego kolosa spłynęło oślepiające światło. Wujo odzyskał wzrok dopiero pod kościołem.

 

Mój tato obraził się na brata, ale ja kochałem faceta bez pamięci. W końcu mało który dzieciak ma wujka zaprzyjaźnionego z kosmitami. Zresztą wujo spędzał ze mną masę czasu, po części dlatego, że szczerze mnie lubił, no i po tym, jak pani Ela puściła go w trąbę, nie miał za wiele do roboty. Od tego właśnie są wujkowie. Zapracowani rodzice dają jedzenie na stół i spodnie na dupę, zaś wieczorami myślą tylko o oglądaniu telewizji. W pełni ich rozumiem. Często podrzucali mnie do wujka, a ja chętnie tam przychodziłem. Wujek nigdy się nie złościł, zabierał mnie do lasu, na ryby i opowiadał najróżniejsze rzeczy o cudach tego pięknego świata. Dzięki niemu dowiedziałem się, że ratel afrykański, małe, zacięte zwierzątko, potrafi stoczyć wyrównany pojedynek z lwem. Do dziś rozpoznam gatunek ptaka w locie i wiem, które ryby pływają pod powierzchnią, a które przy dnie. Jedne i drugie łowiliśmy, a jakże, na robaka.

Wujo lubił łowić ryby, a modelarstwo odpowiadało mu jeszcze bardziej. Najwyraźniej cenił sobie monotonne czynności, które pochłaniają masę czasu. Modele niby sklejaliśmy wspólnie, ale prawda była taka, że ja głównie patrzyłem. Wujo zdejmował wszystko z kuchennego stołu, mówiąc, że najważniejsze jest przygotowanie odpowiedniego miejsca pracy. Na blacie rozkładał gazetę i każdy jej róg obciążał odważnikiem. Potem przychodził czas na akcesoria modelarskie: ekierkę, linijkę, nożyczki, szkła powiększające, pilniki i pędzle. Farbki ustawiał kolorami, od najjaśniejszej. Wreszcie przychodził czas na model. Sklejaliśmy głównie samoloty: migi, jaki i łosie. Wykonano je niedbale i z wielu części sterczały niepotrzebne kawałki plastiku. Wujo, niesłychanie poważny, skupiony jak piłkarz przed karnym, wycinał takie działko albo śmigiełko, brał pęsetę i pomalutku wyrównywał pilniczkiem. Sięgał po lupę, oglądał, wyrównywał znowu i dopiero przyklejał. Potrafiłem całe dnie z nim siedzieć. Na koniec wspólnie malowaliśmy model i nalepialiśmy naklejki. Nasze samoloty były piękne. Wyglądały, jakby zaraz miały wzbić się w niebo.

Skoro o niebie mowa – wujek zabierał mnie też nad kamieniołom i opowiadał o swoich uprowadzeniach. Już się połapał, że nie byli to Chińczycy, ale ufoludki. Powiedział, że takie uprowadzenie strasznie uprzykrza życie, i nie chodziło mu tylko o to, że miałby całkiem fajną żonę, gdyby nie Marsjanie. Pobyt na statku kosmicznym nie należał do przyjemności. Przywołał kilka szczegółów. Trzymano go w jakiejś chłodnej, gęstej mazi i zawsze mógł liczyć na grubą igłę wbijaną w czoło lub oko. Do tego był głodny. Kosmici jedli coś, co przypominało sople, i dali mu nawet jeden taki do spróbowana. Wujek odmówił w obawie, że kuchnia marsjańska zaszkodzi mu na żołądek.

Pamiętam, jak siedzieliśmy na brzegu kamieniołomu. Wujek ściągnął but i pokazał czarne znamię na kostce. Powiedział, że nie wie, co to takiego, ale zostało mu właśnie po spotkaniu z kosmitami. I nie chce zejść. Po każdym uprowadzeniu przez kilka tygodni bolała go głowa, nabrał też przekonania, że ma jakieś metalowe części w nosie, w skroniach i na karku. Naszpikowali mu mózg tranzystorami, tak rzekł. A potem zapytał, czemu spotkało to właśnie jego. Przecież jest zwyczajnym człowiekiem i nie lubi się niczym wyróżniać. Na miejscu Marsjan zainteresowałby się raczej jakimś wykształconym osobnikiem, geografem z mojej podstawówki czy też kimś podobnym. Tak mówił. Siedzieliśmy jeszcze chwilę na skraju kamieniołomu. Ściana opadała ostro, dwadzieścia metrów w dół. Wujo przechylił się, popatrzył w toń i wypowiedział słowa, których nigdy nie zapomnę:

– Jakbyś stąd zleciał, zginiesz na miejscu. Woda twarda jak beton. Ona cię pochłonie. Nie znajdą nawet ciała.

Teraz pomyślałem, że z tych wspomnień wychodzi trochę inny wujo niż ten prawdziwy. Taki poczciwy głupek, niezdolny do żadnej podłości. Gdzie tam! Jak dał w palnik, startował z pięściami do każdego. Cios miał fest, bez dwóch zdań. Parę razy myślałem, że pozabijają się z moim tatusiem. Potem siadali do rodzinnego obiadu, jeden z rozkwaszoną wargą, drugi z podbitym okiem. Ryków, jakie niosły się z mieszkania na Moniuszki, nie sposób opisać. Wujek wrzeszczał, że jest niekochany, a nawet nienawidzony, żałował też, że nie trafił do sierocińca. Tam byłoby mu lepiej. Dziadek nie pozostawał mu dłużny. Wył, że nie pojmuje, jakim cudem spłodził taką ofiarę losu. Nazywał wujka moczymordą i złodziejem.

Z tym złodziejstwem miał niestety rację, bo wujo kradł na zakładzie. To znaczy wszyscy kradli, lecz wujek jako jedyny niespecjalnie się z tym krył. Wynosił środki czystości, gigantyczne rolki papieru toaletowego, nawet miedź na złom, a gdy kumpel od kielicha zamarzył o radiu, zwyczajnie zakosił je ze stołówki. Regularnie spuszczał benzynę ze służbowych samochodów, reagując na potrzeby paliwowe swojej ulicy, szczególnie palące w czasach permanentnego niedoboru. Mówili nawet, że raz wyniósł drzwi, bo sąsiad się budował i nie mógł takich kupić. Pieniądze puszczał w Ratuszowej. Pijał tylko tam. Uważał, że prawdziwy dżentelmen nie trzyma wódki w domu.

No i w końcu zapuszkowali tego naszego dżentelmena. Po prawdzie mało komu na zakładzie przeszkadzały te kradzieże, wszyscy szabrowali równo, ale zjawiła się kontrola i należało ukarać kogoś dla przykładu. Aresztowany wujo raczej sobie nie pomógł. Milicjantowi strącił czapkę i poinformował go, że miejsce psa jest w budzie. Spałowali go na komendzie i nie chcieli puścić. W podobnych sprawach podejrzany czeka na rozprawę w domu, lecz krewki wujo wylądował w celi. Babcia nie rozstawała się z chusteczką. Płakała, że urodziła kryminalistę i zastanawiała się, czy wujka dobrze karmią w tym areszcie.

Wujek przesiedział parę dni i zniknął z celi. Po prostu. Koło północy jeszcze go w niej widzieli, dwie godziny później już nie. Drzwi były zamknięte, okno zakratowane jak należy i tylko więźnia brakowało. Milicjanci pogłupieli, jeden oskarżał drugiego, aż w końcu zrobiła się chryja z udziałem zastępcy komendy wojewódzkiej. Nikt nie mógł zrozumieć, jakim cudem wujek wydostał się na wolność i co teraz porabia. My oczywiście rozumiemy. Wujo odnalazł się po tygodniu. Na przesłuchaniu powiedział to samo, co nam: cela wypełniła się białym światłem, zaszumiało i znalazł się na statku kosmicznym, do tego z igłą w głowie.

Wszystko zmieniło się, gdy umarli dziadkowie. Odeszli jedno po drugim, w odstępie niecałego roku, i wujek bardzo to przeżył. Nie mógł zrozumieć tej śmierci, przypuszczalnie uważał, że zawsze będzie miał rodziców. Codziennie chodził na cmentarz, zapewne także po to, żeby nie siedzieć w pustym domu. Powtarzał, jak bardzo żałuje wszystkich okrutnych słów wypowiedzianych w gniewie. Zastanawiał się też, co się dzieje z człowiekiem po śmierci. Może rodzice mieszkają na Marsie. Kto wie?

Postarzał się i schudł. Zabrakło babcinej kuchni, więc jadł z rzadka i byle co. Do nas na obiady przychodził niechętnie, jadł powoli i nic nie mówił. Złościło go, że próbujemy się troszczyć, ale moje wizyty przyjmował z wdzięcznością. Żałuję, że nie można przewidzieć przyszłości. Byłem już nastolatkiem, miałem mnóstwo własnych, bardzo ważnych spraw. A powinienem odwiedzać go częściej.

Wujo bardzo przejmował się tym umieraniem i chętnie opowiadał, jak odchodzili. Dziadek stracił przytomność pod prysznicem i nigdy już jej nie odzyskał. W szpitalu zdawał się znikać, dosłownie kurczył się pod kołdrą. Zapadły mu się policzki, wyostrzył nos, a niecałą dobę po upadku zatrzęsło nim i oddał ducha, wspominał wujek. Babcia powoli wytracała pęd, to znaczy była taka sama jak wcześniej, tylko wolniejsza, bardziej zgaszona. Jabłko obierała przez kwadrans i zjadała najwyżej połowę. Powtarzała, że nie jest głodna. Jej nogi nagle stały się ciężkie, plecy wybrzuszył garb i pewnego dnia po prostu nie wstała z łóżka. Wujo karmił ją, przewijał, oklepywał plecy i nigdy nie wypowiedział słowa skargi. Dopiero gdy jej zabrakło, odkorkował flaszkę i rzekł, że może dobrze się stało, bo mama już nie cierpi.

Wujo został sam w mieszkaniu na Moniuszki. Już nie sklejaliśmy modeli, nie odwiedzał też Ratuszowej. Zastawałem go przy kuchennym stole. Słuchał radia, w pokoju dziennym chodził telewizor. Na patelni czerniał kotlet, w garnku pływały rozgotowane pierogi, jedno albo drugie. Zawsze witał mnie z uśmiechem, pytał, jak mi się żyje, co w szkole, czy już umawiam się z dziewczynami. O sobie mówił niewiele. Zauważyłem, że coraz bardziej przypomina dziadka. W końcu zwolnił się z pracy i już tylko siedział przy tym stole. Opierał łokcie o ceratę, spalał papierosy aż po filtr i dolewał do szklanki. Zapytałem go w końcu, co planuje dalej zrobić. Z czego będzie żył? Co powiedziałaby babcia, gdyby zobaczyła go teraz?

– Wiesz, babcia już nigdy nic nie powie – odparł wujek. – Myślałem dużo o tym, kim jestem i co mi się zdarzyło. Nie znajduję w świecie niczego, co byłoby wartościowe. Nawet cierpienie i smutek znoszę jakoś lekko. Jest do przeżycia. Ale nie martwię się niczym. Odwiedzili mnie moi kosmiczni przyjaciele. Weszli tutaj, kiedy spałem. Powiedzieli, że niedługo zabiorą mnie do siebie na zawsze. Muszę tylko czekać. Co ja, głupi jestem? Nie będę do roboty chodził ani brał się za coś poważnego, skoro już dla mnie na Marsie mieszkanie szykują. Myślałem też trochę o tych kosmitach. Namęczyłem się przez nich sporo, ale koniec końców są chyba w porządku.

Niedługo później wujek zniknął i nigdy nie wrócił. W pustym mieszkaniu wciąż chodziło radio i telewizor. Policzyłem buty i kurtki. Niczego nie brakowało. Zgłosiliśmy zaginięcie, a ponieważ wujo był dobrze znany milicji, nikt specjalnie się tym nie przejął. Tak właśnie wygląda życie. Czasem przepada jakiś człowiek i już. Zresztą przez pierwsze dni po zaginięciu liczyłem na jego powrót. Zawsze meldował się po tygodniu, ale minął tydzień, potem miesiąc i zrozumiałem, że już nigdy się nie zobaczymy. Mieszkanie przepisał na mnie. Ciekawe, bo nigdy nie powiedział, że mnie kocha.

Dziś jestem już dorosły, ale ciągle zachodzę do kamieniołomu. Nie dzieje się to często, może dwa razy do roku. Sadowię się na brzegu, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie kiedyś siedzieliśmy z wujkiem. Bawię się myślą o statku kosmicznym, jaki był duży, jak się świecił i kręcił. Ktoś inny zapewne patrzyłby w gwiazdy albo na Marsa, ten czerwony gwóźdź, i zastanawiał się, czy wujek tam ciągle jest. Ale ja nigdy czegoś takiego nie rozważałem. Patrzę w toń dwadzieścia metrów niżej, taką, co ciało pochłonie i nigdy nie odda.

 

Kraków, marzec 2019

 

Łukasz Orbitowski (ur. 1977), autor m.in. powieści: „Tracę ciepło”, „Widma” czy „Zapiski nosorożca. Moja podróż po drogach, bezdrożach i legendach Afryki”. Za powieść „Inna dusza” (2016) był nominowany do Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Literackiej Gdynia; otrzymał za nią także Paszport „Polityki”.

Tekst pochodzi z majowego numeru miesięcznika „Pismo”. Znajdziecie go w naszych salonach, jak również w sklepie online, od 30.04. Empik jest mecenasem magazynu. 

W najnowszym numerzer została czekają na Was m.in. takie zagadnienia: 
Wróżki, horrory jako diagnoza społeczna, rozmowa z Olgą Tokarczuk, najnowsze opowiadanie Łukasza Orbitowskiego, felieton Marcina Wichy, podróżny niezbędnik Krzysztofa Gonciarza to wszystko znajdziecie w majowym wydaniu Pisma. Magazynu opinii.