Rozmowa z Magdaleną Grzebałkowską

Wojciech Szot: Wojenka”, Twoja nowa książka zaczyna się od informacji, która może być dla wielu czytelników i czytelniczek szokująca. Rok szkolny w Polsce w 1939 roku nie rozpoczynał się pierwszego września.

  • Magdalena Grzebałkowska: Dla mnie to było też zaskoczenie. Wpadłam na to dopiero kończąc pisać książkę, gdy sprawdzałam historię jednego z bohaterów, który opowiadał mi jak pierwszego września stał w sieni w ubranku z tornistrem, gdy nagle z radia w kuchni popłynęła informacja, że rozpoczęcie roku zostaje odwołane, bo wybuchła wojna. Chciałam znaleźć taką depeszę radiową. I nagle nie ma. Przejrzałam rozporządzenia i uchwały ówczesnego ministerstwa edukacji i okazało się, że już kilka miesięcy wcześniej było wiadome, że rok szkolny rozpocznie się później.

Czym się zajmowało ministerstwo edukacji w 1939 roku?

  • Tym, co zawsze - informowaniem o otwarciu nowych szkół, kontrolach, programach. Do czerwca wszystko było jak zawsze, może z tą różnicą, że młodzież miała dodatkowe przeszkolenie na wypadek bombardowania. Potem przyszły wakacje i przełożenie rozpoczęcia roku szkolnego. Jeszcze w niedzielę, 3 września gazety informowały, że rok szkolny zapewne zacznie się 11 września. To myślenie, że wojna skończy się za tydzień mnie rozczula.

Twoi bohaterowie wspominają to lato jakoś szczególnie?

  • Nie. Ludzie zapomnieli. Jedni mówią, że wiedzieli, że będzie wojna, inni, że nie mieli o tym pojęcia. Te wspomnienia są ujednolicone i nie ma w nich niuansów, czasem pojawiają się jakieś bardziej osobiste historie o ojcu-żołnierzu, który musiał wrócić do koszar pod koniec sierpnia, ale moi rozmówcy i rozmówczynie nie wspominały o jakiejś szczególnej atmosferze czy mobilizacji społecznej. W większości byli za mali, żeby coś pamiętać. Moja babcia wspominała, że pierwszego września koło jej wsi spadł samolot i dzieci pobiegły go oglądać. To też sprawdziłam. I faktycznie, spadł. Ale pod koniec września.

Czyli nie tylko 1 września nie było.

  • Wielu rzeczy nie było. Ale czy my sami pamiętamy, jak szliśmy do szkoły? Nawet ten pierwszy raz? Mi się wydaje, że doskonale pamiętam 1 września 1979 roku, kiedy szłam do pierwszej klasy. Ale czy ja naprawdę to pamiętam, czy tylko mi się wydaje? To zagadnienie bardzo mnie ciekawi.

Wojenka Grzebałkowska

Co jest pamięcią zbiorowa tkaną przez te siedemdziesiąt lat, a co opowieścią?

  • To była najtrudniejsza rzecz, która mnie spotkała podczas pisania tej książki, choć spotkałam się z tym już wcześniej. Tym razem wzięłam się za czytanie książek o pamięci - „Pamięci pamięci” Marii Stiepanowej (przekład Agnieszka Sowińska), ale też naukowe książki np. o tym, jak działa mózg. Odkryłam dla siebie, że istnieje zjawisko fałszywych wspomnień, że pamięć uzupełniamy, budujemy. Nasza pamięć jest bardziej pamięcią zbiorową niż indywidualną.

    To mi ułatwiło rozmowę z moimi bohaterami, choćby z Diną Szulkiewicz, która buduje sobie jakieś wielopiętrowe konstrukcje z fałszywych wspomnień, co jest uzasadnionym mechanizmem. I choć mogę ją sprawdzić, to nie mogę oskarżyć o kłamstwo. Każdy z tych bohaterów stara się mówić prawdę i tylko prawdę. Oni nie chcą kłamać, nie chcą kreować się na bohaterów. Tu moim problemem, ambiwalencją było pytanie - czy mogę im powiedzieć, że nie było tak, jak mówią? Że to, co wspominają nie istniało, albo że wyglądało całkiem inaczej? Na ile mam prawo powiedzieć panu, który opowiada mi jak wkopywał słup graniczny na Odrze, że go tam nie było? On był w tej armii, ale tą scenę zna tylko z opowieści. Miał wtedy 9 czy 11 lat.

    Alex Hershaft, bohater rozdziału „Czego Olek nie wie”, człowiek o dużej samoświadomości, mówił mi, że on nie wie, co jest jego wspomnieniem, co wspomnieniem jego matki, a co jeszcze literaturą, którą przeczytał. Współcześnie co jakiś czas pojawiają się gorące dyskusje o prawdzie w reportażu. Jedna strona mówi, że prawdą jest tylko fakt i wszystko co napiszesz – nawet przymiotnik – to jest kłamstwo, a na drugim krańcu stoją ci, którzy mówią, że prawdą w reportażu jest to, co widzi reporter. Lubię to, co Michał Nogaś w „Z niejednej półki” wyciągnął od Javiera Mariasa, który powiedział, że prawdziwa jest tylko fikcja, bo tylko wtedy autor wie wszystko o swoim świecie i bohaterach.

    Pokazał to Melchior Wańkowicz w Karafce La Fontaine’a” w latach 70, czyli zapewne przed nim wielu już to zrobiło. Jako autorce mi ten koncept nie odpowiada, choć kocham Wańkowicza i lubię dobrze napisany reportaż „gonzo”. Pod jednym warunkiem - że się mnie ostrzeże wcześniej, że właśnie taki zabieg zostanie przeprowadzony. Sama nie idę tą drogą, choć czasem są tacy bohaterowie, którzy choć mają ciekawą historię, to nie potrafią jej opowiedzieć. Trudno, nie każdy ma w sobie moc opowiedzenia historii. Mam taki etos reporterski, że niczego nie wymyślam. Czasami pozwalam sobie na fabularyzowanie, ale zawsze mówię do czytelnika - uważaj, nie wiem jak było naprawdę, ale zebrałam wiadomości, dzięki którym wyobrażam sobie, że dana historia mogła wyglądać tak. To są drobne scenki, staram się nie pisać o tym, co bohater myślał, chyba że on mi powiedział, co myślał. Nie wciskam kitu i nie mówię: „Irina patrzy na śnieg i w sercu ma zimę”. Staram się nie stosować takich zabiegów. Nawet jak stosuje zabiegi stylizacyjne, jak elementarz, czy baśń, to ich źródłem są prawdziwe, wypowiedziane przez moich rozmówców słowa.

Zdzisław Tabor, jeden z bohaterów „Wojenki” mówi, że wojna to była dobra zabawa do czasu, kiedy zobaczył śmierć. Wtedy nagle dorósł. Trudno chyba opowiedzieć fakt, że wojenna rzeczywistość mogła być atrakcyjna dla dzieci.

  • Masz dziewięć lat, jesteś chłopakiem i jako chłopak bawisz się wtedy „za cywila” w wojnę, a tu nagle ta zabawa staje się realna. To musiało być fajne. Dzieci nie miały innych odniesień do wojny poza zabawą i książkami, nie umiały sobie jej wyobrazić, bo mając siedem lat dopiero zaczynasz myśleć abstrakcyjnie. Dzieci też łatwiej dostosowują się do nowych reguł i zasad. Jedna z uczestniczek powstania warszawskiego mi mówiła, że powstanie było dla niej zabawą, przedłużeniem harcerstwa. Do momentu, gdy przysypał ją gruz. Też byłam harcerką przez dziesięć lat i to uwielbiałam, a jako dziecko bawiłam się w powstanie warszawskie więc pewnie bym się odnalazła.

Na wojnie?

  • Może jednak nie. Ja jestem team Białoszewski - siedzę w piwnicy i się modlę

1945 wojna i pokój

Twoja książka upomina się o nieopowiedziane perspektywy. To jest pytanie, które cały czas zadaję sobie i autorom/autorkom - czyjego głosu dzisiaj nie słyszymy, kto przyjdzie do nas za dwadzieścia lat i powie - o mnie nie pisaliście.

  • Myślę, że wszystko jest jeszcze nieopisane.

    Pisaniem o dzieciach być może, że wypełniam tę lukę w Polsce, ale to jest bardzo trudne, bo jak pytasz dzieci będące dziećmi, to co dostaniesz? Dzieci nie potrafią się same zanalizować, a dorośli opowiadają tę perspektywę dziecięcą z całym bagażem dorosłości. Nawet gdy próbowałam pisać z tej dziecięcej perspektywy, próbując ją sobie wyobrazić, to wciąż barierą był język. Choć niektórzy z bohaterów, wracając do czasów wojny sami zaczynali trochę mówić tamtym językiem. To są też ludzie, którym wojna zatrzymała edukację, przez co ich język nie zmienił im się tak bardzo.

    Pasjonuje mnie życie codzienne i w każdej mojej książce widać, że lubię zaglądać ludziom pod kołdrę i do garnków. Ciekawi mnie to, jak wyglądało życie codzienne moich rozmówców. Weźmy taki obrazek - powstanie, ludzie siedzą w piwnicy. Ale oni nie siedzą w miejscu przez 60 dni! Co robią? Muszą iść siku, coś jedzą, z kimś rozmawiają, poruszają się. A co robią dzieci? Ich to dopiero nie da się utrzymać w miejscu. I jeszcze wkurzają wszystkich krzykiem, gadaniem, harmidrem. Siedź z takimi dziećmi w piwnicy. Nie jest tak jak na niektórych filmach, że podczas wojny wszystkie dzieci chodzą smutne. Okazuje się, że one się wymykają na podwórko, rodzice im na to pozwalają, bo sami nie wytrzymują tego towarzystwa.

    Mniej mnie interesuje patriotyczny czyn od tego, co się jadło. Więc pytam. Susły, odpowiada mi starsza pani, która została wygnana na wschód i mieszkała w Kazachstanie. Mam dreszcze, gdy opowiada mi o tym, że oprawiała upolowanego przez siebie susła. Na to we wspomnieniach nie trafiasz. Są też inne perspektywy - zwierzęca choćby. Mam łzy w oczach, gdy myślę, że całe wsie wywożono, a zwierzęta zostawały. Wyobrażasz sobie psa, którego nie możesz ze sobą zabrać?

Perspektywa drzew…

  • W Sopocie, gdzie mieszkam są drzewa, które mają po trzysta lat. Patrzę na nie i myślę - wy to wszystko pamiętacie. Szacun dla tych drzew. Jest mnóstwo perspektyw, których wciąż nam brakuje. LGBT, ale też lokalna, regionalna. Tylko czas się kończy.

Lokalny, gdański i niepolski jest już pierwszy reportaż z „Wojenki”.

  • To historia Pana Artura, który sam o sobie mówi „Gdańszczanin”. Jego dzieje zaczynają się w Gdańsku wraz z rozrostem hitleryzmu, zatem jest to historia o początkach wojny, jej praprzyczynach. Układając książkę w redakcji z Pawłem Goźlinskim i Danielem Lisem, chcieliśmy też pokazać, że to nie jest tylko książka o Polsce. Zaryzykowałam w tej historii i bez konsultacji z bohaterem napisałam ją w stylistyce legendy. Dałam ją panu Arturowi do przeczytania z pewną obawą, że nie zaakceptuje tego pomysłu pisania w trybie: „działo się to…”.

    Przeczytał i powiedział, że wszystko, co napisałam było prawdą.

W ramach tegorocznych Wirtualnych Targów Książki odbyło się spotkanie online z Magdaleną Grzebałkowską. Zapis wydarzenia znajdziecie na oficjalnym, facebookowym fanpage'u Empiku, klikając w grafikę poniżej.

Spotkanie z Magdaleną Grzebałkowską

Więcej książkowych inspiracji znajdziesz w pasji Czytam.

Zdjęcie okładkowe: fot. Łukasz Głowala