- Pomyślałem, że skoro piszę o Gdańsku, to nie będę wyszukiwał jakiś peryferyjnych „smaczków”, tylko napiszę o postaciach wszystkim znanych, przy czym znanych tylko teoretycznie - mówi Artur Górski, pisarz, dziennikarz i krytyk literacki. Obecnie Redaktor Naczelny dwumiesięcznika „Fokus. Śledczy”. Artur Górski z wykształcenia jest historykiem i ma na swoim koncie 11 powieści, głównie sensacyjnych. Najnowsza - „Zemsta Fahrenheita” - ukazała się na rynku 13 maja.

Inspirację do „Zdrady Kopernika”, pierwszej części historyczno - sensacyjnego cyklu, stanowiło duże śledztwo dziennikarskie. Co było przyczynkiem do powstania „Zemsty Fahrenheita”, czyli kontynuacji wspomnianej wcześniej powieści?

„Zemsty Fahrenheita”
nie poprzedziło takie dziennikarskie śledztwo, które dałoby się porównać z tym, przeprowadzonym przed pierwszą książką - w sprawie rzekomego romansu Mikołaja Kopernika i jego domniemanej kochanki Anny Schilling. Niemniej pisanie tego typu powieści także wymagało pewnego rodzaju dochodzenia, powiedzmy historycznego, przy okazji którego odkryłem rzeczy dosyć zaskakujące i fascynujące, przynajmniej dla mnie. Natomiast głównym przyczynkiem do powstania „Zemsty” była „Zdrada Kopernika” i świetna zabawa, jaką miałem przy okazji pisania tamtej książki. A w zasadzie chęć kontynuacji tej zabawy. Tego, że można się „wśliznąć” do jakiegoś miasta, mam na myśli Gdańsk, do jego przeszłości, historii, zabytków i legend. Spodobało mi się bycie takim pisarzem paragdańskim i po prostu to kontynuuję.

No dobrze, ale dlaczego fabuła książki jest osnuta akurat wokół Fahrenheita i Rembrandta? Przecież zapewne można by znaleźć inne gdańskie postaci historyczne i związane z nimi ciekawe historie…

Szukając tematu do mojej nowej książki chciałem sięgnąć po jakiś topos i znalazłem dwa: Jana Heweliusza (o którym będzie trzecia część cyklu) i Fahrenheita właśnie. Pojechałem po sprawdzonym wzorcu Dana Browna - jak walić, to walić - jak książka to niech się dzieje
w Europie, jak w Europie to w Paryżu, jak w Paryżu to w Luwrze, jak w Luwrze to Mona Liza, jak tajemnica to związana Jezusem Chrystusem i Templariuszami itp., itd. Kiedyś takie zabiegi wydawały mi się niegodne pisarza, bo już nawet przewodniki starają się pisać
o czymś mniej znanym niż te główne nurty. Ale Dan Brown wiedział dla kogo pisze i po prostu jechał po tym co już się sprawdziło. Ja także pomyślałem, że skro piszę o Gdańsku, to nie będę wyszukiwał jakiś peryferyjnych „smaczków” tylko napiszę o postaciach wszystkim
znanych, przy czym znanych tylko teoretycznie. Bo dla wielu Polaków Fahrenheit to jest woda kolońska, to jest film Moora, to jest skala temperatury (w takiej właśnie kolejności), ale bo ja wiem, czy wszyscy wiedzą, że to pochodzi od konkretnego człowieka, w dodatku
mieszańca Gdańska? Pomyślałem zatem, że będę eksplorował taką znaną - nieznaną historię. A Rembrandt wynikł mi niejako przy okazji. Szukałem czegoś cennego, co zabiera ze sobą z rodzinnego Gdańska, Fahrenheit a ma być elementem jego zemsty i pomyślałem o Rembrandcie nie mając wtedy zielonego pojęcia jak silne były związki genialnego malarza z Gdańskiem i Polską.

Jak się przygotowuje dokumentację do takiej książki? To jest szukanie w archiwach, podróże, czytanie opracowań historycznych…?

Przede wszystkim jak zawsze w sprawie Gdańska służył mi pomocą wybitny znawca tematu profesor Andrzej Januszajtis. Ponadto trzeba było przeprowadzić typową, solidną dziennikarsko - historyczną kwerendę. Tutaj internet nie wystarczy. To są książki, są dokumenty, jeżdżenie po tych wszystkich miejscach, przyglądanie się płytom nagrobnym, sięganie do ksiąg parafialnych, kontakty ze specjalistami i badaczami tematu, z zagranicznymi pisarzami, którzy się tym już zajmowali, do wszystkich tych osób trzeba dotrzeć. To nie jest tak, że siada się i pisze. Nie mówiąc o kosztach, które się przy tej okazji ponosi, i które nigdy się nie zwracają.

Że we wspomniany książkach jest dużo wiedzy historycznej, to zrozumiałe ze względu na Pana wykształcenie. Ale sporo w nich także muzyki - to Pana pasja?

Studiowałem nie tylko historię, ale także muzykologię. Ba! Mam nawet przygotowanie organisty kościelnego. Teraz pewnie już wiele nie potrafię, ale kształciłem się w tym zakresie. Muzyka jest dla mnie bardzo istotna, jestem fanem tej z okresu Baroku. Kocham opery i oratoria barokowe. Zdarzyło mi się, że miałem wielką ochotę na wysłuchanie opery barokowej, chciałem coś znaleźć w Warszawie, ale bez skutku. Najbliżej taki koncert był w Berlinie - wsiadłem w samochód i pojechałem do Berlina. Było to wprawdzie oratorium Haendla a nie opera, w Sali Kameralnej Filharmonii Berlińskiej, ale i tak było warto. Wydaje mi się ponadto, że muzyka barokowa jest słuchana przez różne finansowe elity zgniłego Zachodu i że przy tej pięknej muzyce dokonują się różne perwersyjne i niedobre rzeczy. Co w „Zemście Fahrenheita” ma miejsce, szczególnie w Trieście, w burdelu dla najbogatszej elity. Pomyślałem, że jak w takim miejscu będą swoje arie wyśpiewywali kontratenorzy (czyli partie napisane dla kastratów) to będzie to szczególna perwersja.

Czego Pan jeszcze słucha poza muzyką Baroku?


Słucham dużo jazzu, zwłaszcza nowego. Bardzo na przykład lubię Jana Garbarka, chociaż nie wszystkie jego utwory w równym stopniu.

Obok muzyki i wtrętów historycznych, trzecim powtarzającym się elementem w obydwu książkach jest sport. Łukasz Dybowski, główny bohater powieści, jest trenerem kick boxingu. Przy tej okazji serwuje Pan czytelnikowi wiedzę na temat tej dyscypliny sportu - czy jest to wiedza wynikająca z osobistych doświadczeń?

Znajomi, którzy czytali te książki mówią mi często - Stary, przecież ty piszesz o sobie, Dybowski jest twoim alter ego. Nie jest tak do końca, ale myślę, że akurat ów sportowy element z pewnością nas łączy. On jest kickbokserem, ja też. Znam realia treningowe, wiem
na ile taka umiejętność może się przydać głównemu bohaterowi w starciu z siłami zła i to wykorzystuję w moich powieściach. Nie są to natomiast książki o sporcie, ani tym bardziej, książki o sporcie pisane przez sportowca.

Dlaczego bohaterki Pana powieści to kobiety dojrzałe, czterdziestoparoletnie? Chce się Pan w ten sposób przypodobać feministkom?

Sam jestem po czterdziestce i głównie obcuję z paniami w tym wieku. Uważam, że są to kobiety jak najbardziej w pełni rozkwitu i atrakcyjności. Pytanie co w nich widzę atrakcyjnego można wręcz uznać za nietaktowne. No, je właśnie widzę, w całej krasie, na miłość boską! Kobieta musi mieć trochę lat, żeby w pełni rozbłysnąć. Zresztą teraz bardzo się zmieniło postrzeganie wieku. Kobieta czterdziestoletnia to absolutnie jest młoda kobieta.

W „Zemście Fahrenheita” są dosyć śmiałe, perwersyjne nawet, sceny erotyczne. Po co taki dodatek w powieści sensacyjnej - bo seks się dobrze sprzedaje?


Nieczęsto na to pytanie odpowiadam, i zazwyczaj odpowiadam nie najlepiej, ponieważ nie mam na nie przemyślanej riposty. Bo sam się czasami trochę wstydzę tego, co piszę i w trakcie pisania zaraz się wycofuję. W moich książkach często jest podejście do aktu płciowego, ale jego samego samej z reguły nie opisuję, bo wydaje mi się, że wtedy przekroczyłbym pewną granicę. Lubię pewne napięcie erotyczne, które stopniowo wzrasta między bohaterami, ale kiedy do czegoś już dochodzi to zaczyna się pornografia i wtedy ja się wycofuję z opisywanie tego. Jednak z pewnością nie umieszczam erotyki w moich książkach dla poszerzenia targetu, tylko dla uatrakcyjnienia powieści. Bo myślę, że stosunki między kobietą i mężczyzną są generalnie atrakcyjne w każdym przekazie - literackim czy filmowym. Często jestem postrzegany jako ten, który epatuje seksem - nawet kiedyś w internecie znalazłem taką oto opinię na temat swoich książek: „nie czytam, bo to jest czysta pornografia”. Jaka pornografia? Przy dzisiejszych książkowych opisach seksu, moje to nic. Co więcej - uważam, że niektórzy autorzy idą na łatwiznę hojnie serwując opisy szybkiego, bezkompromisowego seksu, wieńczone rzucaną w kąt prezerwatywą. Niemniej, ponieważ jestem postrzegany, jako pisarz epatujący seksem, często dostaję od wydawców propozycje napisania powieści czysto erotycznej. Muszę przyznać, że uwodzi mnie taki pomysł i ciągle się do niego przymierzam. Nie wiem tylko, czy mam na ten temat wystarczającą wiedzę.

Powieści, które Pan pisze, są bardzo plastyczne, czasami ma się wrażenie, że to gotowe Scenariusze filmowe - czy nie myślał Pan o tym aby przenieść którąś z nich na ekran?

Ależ oczywiście. Marzeniem każdego pisarza jest realizacja ekranowa. Mnie jeszcze nigdy to się nie zdarzyło, ale nie tracę nadziei. Moje powieści nie są wprawdzie napisane tak, jak u Dana Browna, że każda scena to właściwie gotowy kadr filmowy. Co jednak nie zmienia
faktu, zresztą może każdy pisarz tak odczuwa, że kiedy je pisze to widzę je jak tak, jakbym oglądał film, co może być przydatne np. reżyserowi. Nie wynika to jednak z cynicznego podejścia, że kiedy piszę jakąś książkę, to tak naprawdę chodzi mi o scenariusz filmowy.

Jest Pan nie tylko pisarzem, ale i krytykiem literackim - jak się przedstawia kondycja polskiej powieści sensacyjnej, kiedy się na nią patrzy z tych dwóch punktów widzenia?

Jest mi dosyć niezręcznie łączyć te dwa punkty widzenia, bo kiedy piszę tekst o polskim kryminale, zawsze może wyglądać tak, że albo chwalę swoich kolegów albo atakuję tych, którzy moimi kolegami nie są. Być może podświadomie są w tym wszystkim gdzieś moje bardzo osobiste odczucia jako czytelnika książek. Ale z drugiej strony zasiadałem w jury przyznającym Nagrodę Wielkiego Kalibru (nazwa zresztą wymyślona przeze mnie) i jestem przyzwyczajony do oceniania. Kiedyś wydawcy się śmiali, gdy słyszeli o polskim autorze kryminałów, potem zaczęła się na nich moda. Myślę, że trochę tę modę wykreowaliśmy zakładając stowarzyszenie Trup w szafie i organizując festiwal. Ten boom na polską powieść sensacyjną dobrze się przysłużył nie tylko rodzimym autorom, ale i całemu gatunkowi, bo ludzie chyba częściej zaczęli sięgać po tego typu literaturę. I w pewnym momencie zrobiło się tego za dużo. Nie będę tu wymieniał żadnych nazwisk pisarzy, których książki mi się nie podobają, ale ogólnie jest tego za dużo i czytelnik już tego nie ogarnia. A jeżeli nawet ogarnia to wcale niekoniecznie tę najlepszą literaturę, bo wśród autorów nie każdy miał równą szansę startu i nie zawsze jest promowane to, co najwartościowsze. Ogólnie mogę powiedzieć, że kondycja polskiego kryminału nie jest najgorsza, ale jak niedawno napisałem w artykule dla „Uważam Rze”, nie jest to już złota kura. Polscy autorzy niestety nie wytyczają nowych trendów i w tym aspekcie prawie zawsze prześcigają nas niemieccy, skandynawscy, czy rosyjscy twórcy kryminałów.

A jak doświadczenia związane z wydawaniem magazynu „Śledczy” wpłynęły na Pana spojrzenie na literaturę kryminalną?

Bardzo je zmieniły. Pierwsza moja reakcja była taka, że straciłem ochotę zarówno na pisanie własnych książek, jak i na czytanie kryminałów w ogóle. Przerzuciłem się na literaturę faktu bo raziła mnie rozbieżność między literacką fikcją i nieznajomością realiów jej autorów a rzeczywistością, którą znam z wizyt w więzieniach, z setek listów oraz maili, które przychodzą do redakcji, z kontaktów z policją, z prokuraturą…

Ale chyba wróciła Panu ochota do pisania, bo teraz ukazała się „Zemsta Fahrenheita” a wiem także, że powraca Pan niedługo do swojego cyklu kryminałów retro…

Tak. Jestem z wydawcą umówiony na wydanie w przyszłym roku nowych przygód Komisarza Warsa, znanego z cyklu „Al Capone w Warszawie” i „Al Capone w Berlinie”. Znaczną część tekstu mam już gotową, więc chyba to dokończę, tym bardziej, że tym razem nie będzie to kryminał, a raczej polityczna sensacja.

Rozmawiała Izabella Jarska