Maria, polska imigrantka, która zjawiła się we Włoszech w latach 80., zapuściła już korzenie i zżyła się z lokalną społecznością. Miasto Voltera właśnie ma ją odznaczyć za zasługi. Choć kobieta ma już na koncie Nobla, w nosie ma tytuły i zaszczyty. Co ich po niej, skoro dookoła tłumią się ludzie nie mający nic?

 

Jednym z nich jest Nazeer, młody Egipcjanin, który w poszukiwaniu lepszego życia dotarł na Stary Kontynent. Tutaj próbuje sił jako barman, co idzie mu jak po grudzie. Chociaż świetnie orientuje się w filozofii i literaturze, o których może dyskutować z Marią godzinami, dla Włochów, a raczej: Europejczyków, pozostaje co najwyżej tanią siłą roboczą. Gdzie mu tam do białej klasy kreatywnej.

 

Kiedy wnuk Marii znika, to właśnie Nazeer go odnajduje. Odwozi go do odchodzącej od zmysłów rodziny, ale reakcja na jego pojawienie się nie jest jednoznaczna. Bo co dziecko robiło w przyczepie imigranta? I dlaczego zorientował się, że ma pasażera na gapę, tak późno? Choć Nazeer bez zająknięcia odpowiada na każde z tych pytań, nie zmienia to nastawienia ludzi do niego. Sąsiedzi Marii, niektórzy z jej bliskich, a nawet szef tutejszej policji, który zaprasza chłopaka na komisariat, zdążyli już wydać wyrok w sprawie. „Słodki koniec dnia” właśnie tak się zaczyna.

 

Nie ma co się reakcjami ludzi oburzać. Wystarczy spojrzeć na pierwszą lepszą dyskusję o imigrantach w Internecie, żeby wiedzieć, że scenariusz nie jest wyssany z palca. Wziął się z rzeczywistości, na którą jest reakcją. Takiego kina mamy w Polsce deficyt. Jacek Borcuch reaguje na to, co dzieje się na kontynencie: na rosnące uprzedzenia, strach przed innym, ksenofobię i zamykanie granic, ale nie pozwala sobie na indoktrynacje ani ideologizowanie. To nie jest film polityczny sensu stricto. To solidna, mocna historia osadzona w tu i teraz. Borcuch pokazuje, że nawet żyjąc lokalnie, z dala od politycznej burzy, ona tak czy siak w końcu nas dopadnie.

Fot. Next Film / Materiały prasowe

Reżyser już we wcześniejszych dokonaniach pokazał, że interesują go bohaterowie, którzy muszą zmierzyć się ze społecznymi oczekiwaniami. Choć często nazywał rzeczy po imieniu i portretował gejów („Tulipany”), nastolatków w rzeczywistości stanu wojennego („Wszystko, co kocham”) czy naznaczonych tragedią nastolatków na saksach („Nieulotne”), tym razem zmienił perspektywę. To nie Nazeer jest głównym bohaterem tej historii, tylko zafascynowana nim Maria. Taka decyzja oddaliła film od dosłowności.

 

W efekcie ulubione tematy reżysera mają zdwojoną siłę oddziaływania. Bo choć Maria cieszy się estymą, szybko okazuje się, jak bardzo ulotny jest szacunek otoczenia do niej. Kiedy tylko zacznie zbliżać się do młodszego Egipcjanina, świat szybko przypomni jej, gdzie jej miejsce. Wpływowa, mająca znajomości w najważniejszych instytucjach jest skrupulatnie niszczona przez otoczenie, które nie przyjmuje do wiadomości, że jako mężatka mogła sama zdecydować się na romans z trzy razy młodszym chłopakiem.

 

To imigranta oskarża się, że ją zbałamucił, skusił do popełnienia błędu. Wyposażony w erotyczną siłę przybysz, którą emanuje z ekranu, gdy snuje się nago przed kamerą estetyzującą każde drgnienie jego ciała, staje się jeszcze bardziej niebezpieczny. Działa skrycie. Nie krzywdzi, nie wypowiada wojny, nie używa przemocy. Po prostu kusi, a kuszenie jest przecież jeszcze bardziej niebezpieczne, bo skłania do grzechu, rozsadza od środka panujący w danym miejscu porządek.

Fot. Next Film / Materiały prasowe

Wcielający się w Nazeera Lorenzo de Moor i Krystyna Janda jako Maria nadają filmowi wigor i tempo. Kobieta, której wszędzie pełno, stanowi kontrę dla toczącego się leniwie życia Toskanii. Ona jedna widzi, że zmiany na Starym Kontynencie galopują, chce na nie zareagować, ale nie ma pomysłu jak. Czuje bezradność, której nie chce się poddać. Podczas gdy ze wszech stron krzyczą radykałowie domagający się zamykania granic, a nawet strzelania do dobijających do wybrzeży Włoch uchodźców, tylko ona staje w ich obronie. Przemówienie, które wygłasza podczas uroczystości na jej cześć, przysparza jej jedynie wrogów. Śmiertelnych wrogów.

 

Być może sekretem wiarygodności tego filmu jest fakt, że scenariusz (w początkowej fazie Jacek Borcuch pracował nad nim ze Szczepanem Twardochem) powstawał pod okiem Kasi Smutniak. Włoska aktorka polskiego pochodzenia aż za dobrze poznała, co to znaczy być emigrantką, gdy ponad 20 lat temu wyjeżdżała z Polski, wtedy jeszcze nie będącej nawet członkiem Unii Europejskiej. Poza tym wniosła także doświadczenie życia w dwujęzycznej rodzinie, której członkowie nie potrafią określić się ani jako Włosi, ani jako Polacy. Dla Marii, polskiej Żydówki, te definicje również są za ciasne. Nie starczają, żeby określić jej tożsamość. Przez lata zdążyła jednak o tym zapomnieć.

 

Dopiero znajomość z Nazeerem przypomina jej, kim jest w rzeczywistości. Dostrzega, że kierowana w stronę chłopaka niechęć, coraz mocniej przechodząca w nienawiść, równie dobrze mogła uderzyć w nią, przybyszkę z zewnątrz. Jej bunt staje się więc tym bardziej zrozumiały, a Krystyna Janda i reżyser dbają, żeby nigdy nie był manieryczny. Choć aktorka chętnie sięga po mocną ekspresję, nie przekracza granicy histerii. Balansuje na niej mistrzowsko, zmuszając widza do zastanowienia się, ile jest w niej prywatnej złości i emocjonalnych reakcji, a ile racjonalnego sprzeciwu na zastaną sytuację.

Fot. Next Film / Materiały prasowe

Tym samym „Słodki koniec dnia” wypełnia jeszcze jedną lukę w polskim kinie. Powołuje na ekran silną, niezależną, samo stanowiącą o sobie bohaterkę, która nie boi się społecznego potępienia. Stawia na szalę wszystko, co osiągnęła: pozycję społeczną, karierę, prywatne szczęście, żeby zwrócić uwagę na innych, pokrzywdzonych, nieuprzywilejowanych. Ale nie myślcie, że Maria to działająca w imię altruizmu superbohaterka. Jest w niej równie dużo egoizmu, zaspokajania własnych potrzeb, pieszczenia swojego ego. To właśnie poprzez tę sprzeczność staje się tak bardzo intrygująca, że przez niecałe dwie godziny nie jesteśmy w stanie oderwać wzroku od ekranu. Siła filmu jest jednak to, że nie skupia się wyłącznie na niej. Na sukces pracuje tak drugi plan, jak i zdjęcia, muzyka, scenografia, kostiumolodzy i makijażyści (zachwycicie się grzywką Krystyny Jandy, której ona sama nie znosiła!).

 

To właśnie praca wielu rąk przyniosła Krystynie Jandzie nagrodę aktorską na założonym przez Roberta Redforda festiwalu Sundance, gdzie film miał premierę. W pełni na nią zasłużyła. Podobnie bilet do kina, który też zasłużył na wasz zakup. Premiera 10 maja.