Lubos jak Stallone

Jeśli macie wątpliwości, że Eryk Lubos jest w stanie unieść główną rolę, to czym prędzej wyślijcie je do kina, gdzie czeka je spotkanie z prawym sierpowym aktora. Jego Kosa, zawodnik MMA, który po tym, jak wykryto u niego doping, traci złoty pas i „przebranżawia się” na ochroniarza w nocnym klubie, ma charyzmę, lekkość, dystans, cięty język i świetny wygląd. Jest po prostu magnetyczny. Aktor na potrzeby roli nie musiał nawet wdawać się w płomienny romans z siłownią. Jego wyrzeźbiona klata na co dzień wprawia w kompleksy niejednego, o zachwyt fanów sportów też nie musiał się specjalnie troszczyć. Bo Lubos ma nie tylko wygląd. On porusza się jak bokserzy, ma taką jak oni postawę: ramiona pchają się do przodu, jakby garda była jego naturalną pozycją. To nie powinno dziwić - trenuje, odkąd dostał się na wrocławską PWST. Gdyby nie był aktorem, walczyłby na ringu. Sylvester Stallone, któremu znawcy zarzucali brak autentyczności w „Rockym”, może mu zazdrościć.

 

 

Sztuka kochania

Ale roli nie dostał „po warunkach”. Twórcy nie potrzebowali byle pakera, który obije przeciwnikom buźki. Rozrywkę rozumieją inaczej - wiedzą, że sportowe emocje idą w parze z romansem i humorem. Pierwszy wybrzmiewa dzięki psiakowi. Relacja bohatera z czworonogiem dużo mówi o jego stosunku do świata. Zwierzak staje się też pretekstem do poznania rozwiedzionej lekarki weterynarii. Sceny seksu między Lubosem i (wcielającą się w panią weterynarz) Aleksandrą Popławską, która dziś przychodzi do głowa pierwsza, gdy mowa o współczesnych seksbombach, to powiew świeżości, działający jak afrodyzjak. Bezpruderyjne i jednocześnie zmysłowe, wygrane w malowniczych sceneriach, a nie ukryte pod kołdrą, inicjowane tak przez mężczyznę, jak i przez kobietę. To się nazywa sztuka kochania!

Humor z kolei osiągają twórcy m.in. poprzez igranie z wizerunkiem Lubosa, który - z nielicznymi wyjątkami jak właśnie „Sztuka kochania”, gdzie wcielił się w namiętnego kochanka Michaliny Wisłockiej - obsadzany jest w rolach złamanych bohaterów. Kosie też bliżej do mroku niż do radości. Zmaga się z bólami, eksperymentuje z mającymi go zagłuszyć nielegalnymi środkami, zna mroczny świat gangsterów i stręczycielstwa. Ale zachowuje przy tym humor, wierzy w miłość, skupia się na jasnej stronie, nie rozwiązuje problemów pięścią. To bohater wręcz romantyczny, kanciasty mężczyzna o złotym sercu. Kino ma słabość do takich postaci, które chcą dobrze, ale z jakichś powodów nie mogą. Im kibicujemy najchętniej.
 

Jessica, Brianek i hot-dog

Kosę - nomen omen - dopingujemy także z tego powodu, że zawsze wie, co powiedzieć. Autorzy dialogów postarali się, żeby nasycić je ciętymi ripostami, które znamy z codzienności. Sceny w markecie, w którym sprzedawca do drogiego koniaku proponuje hot-doga i pyta o kod pocztowy, znamy z życia aż za dobrze. Także dzięki nim film trzyma się rzeczywistości, choć momentami scenarzystę ponosi fantazja. Niektóre rozwiązania fabularne rażą wydumaniem - uprowadzona córka, ruska mafia, rozwiązujący konflikt deus ex machina będą dla fanów realizmu trudne do łyknięcia, ale mają dobrą kontrę. Nawet jeśli na twarzy wypisze wam się „WTF?!”, gdy helikopter przyleci zabrać Kosę na spotkanie z ruskim watażką, grymas ustąpi, gdy tylko usłyszycie żart z Brianka, jak nazwała swojego potomka córka policjanta Cieślaka, Jessica.

To elementy lokalne, typowo polskie, ale sama produkcja patrzy znacznie dalej, śmiało wygląda w stronę zachodu. Morderczy trening, jaki Kosa przechodzi pod okiem trenera, cierpiącego na zespół Turette’a (Janusz Chabior), przypomina mordęgę Creeda. Lubos w niczym nie ustępuje Michaelowi B. Jordanowi - wdrapuje się na wydmy, przeciąga przez jezioro łódkę, biega z przywiązanym do ciała pniem. Tych scen nie trzeba było robić w CGI. Lejące się z ekranu pot, krewi i łzy nie zawsze są zagrane. Takie są też same walki, zwłaszcza finałowy pojedynek Kosy i Deniego Takaeva, w którego wcielił się sam Mamed Chalidow, gwiazda MMA. Ogląda się je z równym przejęciem, co starcia Rocky’ego z Drago nie tylko za sprawą walczących. Na efekt pracują także zdjęcia - kamera tańczy między walczącymi piruety - i szybki montaż. Działają jak filmowe sterydy.
 

Oglądając je, trudno uwierzyć, że za reżyserię „Underdoga” odpowiada nie profesjonalny reżyser, tylko założyciel KSW Maciej Kawulski. Film jest także jego komentarzem do tego, że sport coraz częściej staje się biznesem, walki są kupowane, a takie wartości jak zasady czy fair play odchodzą do lamusa. Najważniejsza scena, w której walka o tytuł mistrza rozgrywa się bez udziału widowni, staje się peanem na cześć honoru i sprawiedliwości. Odpowiada też na pytanie, dlaczego „Underdog” powstał.