Choć to dopiero drugi film Jana P. Matuszyńskiego, na Festiwal w Wenecji twórca przyjechał jako reżyser znany. Festiwalowi bywalcy pamiętają wrażenie, jakie zrobiła na nich „Ostatnia rodzina”, która swoją premierę miała w 2016 roku na święcie kina w Locarno, skąd zresztą Andrzej Seweryn wyjechał ze statuetką Srebrnego Lamparta dla najlepszego aktora. Oczekiwania wobec nowego obrazu były więc duże.

O ile jednak debiut Matuszyńskiego dotykał tematów uniwersalnych, opowiadając o skomplikowanych relacjach rodzinnych na przykładzie dość specyficznej familii Beksińskich, o tyle już „Żeby nie było śladów” – choć wątki rodzinne też są w nim bardzo ważne – zanurzony jest mocno w polskim kontekście politycznym. Punktem wyjścia jest śmierć Grzegorza Przemyka (Mateusz Górski), maturzysty, którego milicja zakatowała w 1983 roku, a historia skupiona jest na postaci Jurka Popiela (Tomasz Ziętek, który świetnie balansuje między zagubieniem i niepewnością a szczeniacką brawurą, to dzięki jego zręczności w oddawaniu emocji wiemy, w jakim potrzasku znajduje się jego bohater), przyjaciela Przemyka, jedynego świadka jego morderstwa, który może zeznawać przed sądem.

 

Kadr z filmu „Żeby nie było śladów”, fot. Łukasz Bąk
Kadr z filmu „Żeby nie było śladów”

 

Zaczyna się bez rozbiegówki, od razu zostajemy wrzuceni w środek wydarzeń. Widzimy mieszkanie zamienione w komunę opozycjonistów. W środku dorośli i młodzi połączeni wspólnymi ideami. Wśród nich Basia (Sandra Korzeniak grająca ze specyficzną manierą, która mnie od razu porwała, ale nie wszystkim przypadnie do gustu), matka Grzegorza, on sam i Jurek. Chłopaki piją wino, po czym ruszają na miasto. Zawieszony stan wojenny pozwala poczuć młodym powiew wolności. Już nie jest tak źle, a będzie przecież tylko lepiej. Grzegorz nie bierze pod uwagę, że nie dostanie się na polonistykę, Jurek cieszy się, bo odroczono mu wojsko. Może da się w tym kraju jakoś żyć. Może jeszcze będzie przepięknie. Spoiler alert: nie będzie.

 

Żeby nie było śladów film
Kadr z filmu „Żeby nie było śladów”

 

Na Starym Mieście chłopcy dają upust radości wywołanej dobrze zdaną maturą – jeden rzuca się na drugiego, przewracają się. Natychmiast zjawiają się milicjanci. Żarty się kończą. Ładują bohaterów do suki i przewożą na komisariat przy Jezuickiej. Na miejscu obaj będą jeszcze stawiać opór – przecież zawieszono już stan wojenny, bestialskie metody pacyfikacji odeszły do przeszłości. Tyle że nie dla mundurowych, którzy odpowiadają pałami i butami. Grzegorz pada na podłogę i choć krztusi się i jęczy, dostaje jeszcze kilka kopów (- Bijcie tak, żeby nie było śladów – powie jeden z funkcjonariuszy). Ale kamera nie koncentruje się na łomocie, tylko na unieruchomionym Jurku.

 

Kadr z filmu „Żeby nie było śladów”, fot. Łukasz Bąk
Kadr z filmu „Żeby nie było śladów”

 

Potem jest już zapłakana matka, która wypisuje Grzegorza do domu ze szpitala. Szybko jednak do niego wraca – od razu na salę operacyjną. Matuszyński buduje te sceny na podobieństwo „Ostatniej rodziny”, w której śmierć, przemoc i zło były czymś zwykłym, mało widowiskowym. Ich wagi łatwo można było nie docenić. Gdy Grzegorz umiera, zastanawiamy się: już? tak szybko? Przecież scena pobicia nie była ani pompatyczna, ani spektakularna. Zupełnie inaczej niż w innych filmach na temat okrucieństwa PRL-u.

Takie podejście sprawdza się bardzo dobrze. U Matuszyńskiego sprawcami zła nie są wcale ludzkie potwory, które knują tylko, jak i komu dopiec. Śmierć Przemyka nie jest przygotowana z rozmysłem, oprawcy jej nie planowali. Wydarzyła się w zasadzie przypadkowo i stała się dla władzy wielkim problemem. A dokonali jej zwykli, przeciętni ludzie, co podkreśla nieoczywisty casting – w role mundurowych wcielają się aktorzy obdarzeni zwyczajną, niekiedy nawet przyjemną fizjonomią. Nie patrzy im źle z oczu, nie rozpozna się w nich z daleka opętanych władzą i przemocą zwyrodnialców.

Matuszyński lubi iść pod prąd, nie hołduje utartym obrazom. Już robiąc „Ostatnią rodzinę”, odczarował nam Beksińskich. Wiele osób uważa przecież, że malarstwo Zdzisława było odbiciem realiów jego świata, a Tomka konotowano głównie ze spaniem w trumnie. Reżyser pokazał, że to w zasadzie zwyczajni, pogodni, kochający się ludzie, którzy mierzyli się z kolejnymi tragediami. Nie dało się bardziej uciec od sensacyjności i teorii spiskowych.

W „Żeby nie było śladów” jest podobnie, choć Matuszyński niepotrzebnie posuwa się tak daleko w ośmieszeniu przedstawicieli komunistycznej wierchuszki. Stojącego na czele MSW generała Czesława Kiszczaka (Robert Więckiewicz) pokazuje w zasadzie jako dużego chłopca, który kolekcjonuje znaczki i bajdurzy o alternatywnych wersjach faktów (przy Jaruzelskim powie, że Jurek i Grzegorz to narkomani i homoseksualiści, którzy spali z prostytutkami. – Co to za homoseksualiści, co śpią z prostytutkami? – usłyszy od towarzysza granego przez Andrzeja Chyrę). Z kolei Wiesława Bardon, czołowa prokuratorka w procesie (Aleksandra Konieczna) wygląda jak sklepowa, której spodobało się, że to od jej decyzji zależy, komu wyda towar. Intencją takiego przerysowania wydaje mi się wzmocnienie grozy – trudno jej nie poczuć, mając świadomość, jak wiele od tych śmiesznych, zahukanych ludzi zależy. Rzecz w tym, że tak pokazanych oficjeli (łącznie z przesadnie ucharakteryzowanym generałem Jaruzelskim) trudno traktować poważnie – ostatecznie dla mnie ich obraz grozę obniżył, a humor, który wnoszą, nie scala się z ogólną tonacją filmu.

 

 

Dobrze działają za to podsuwane przez twórców refleksje na temat aparatu władzy. Choćby ta, że najgroźniejszy jest system, który na taki wcale nie wygląda. A tak myśli wielu bohaterów, którym wydaje się, że można się z nim ułożyć, że wystarczy się nie wychylać. I że można w nim nawet zrobić karierę – jak Stanisław Kowalczyk (Tomasz Kot) odpowiedzialny za kontakt z mediami, który myśli tylko, jak zapunktować u przełożonych czy rodzice Jurka (świetny duet Agnieszki Grochowskiej i Jacka Braciaka), którzy woleliby wybić synowi brawurę z głowy i spokojnie prowadzić własne biznesy (ona jest właścicielką zakładu fryzjerskiego, on ma fermę królików). Ojciec z dumą podkreśla, że ich rodzina trzyma się z dala od polityki. A Matuszyński kontruje: „ale polityka nie zamierza się trzymać z dala od was”.

Sceny rodzinne wypadają zresztą w filmie najciekawiej, spotykają się w nich racje i argumenty różnych stron, jest świetnie zarysowany konflikt postaw, idei i pokoleń. Syn i rodzice kochają się, ale nie potrafią do siebie dotrzeć, co wzmacnia napięcia, do których portretowania Matuszyński ma dobrą rękę. Wrażenie robi wątek ojca donoszącego SB na syna. Wygrany jest bez potępiania kogokolwiek i bez oceniania mężczyzny, który woli wygodę od sprawiedliwości. Jakby Matuszyński mówił, że cała ta sytuacja to wina nie tylko jego, ale przede wszystkim wadliwego systemu, który takich ludzi wychował i popchnął do tak haniebnych decyzji.

Nieco gorzej jest ze scenami rozgrywającymi się we wnętrzach gabinetów i resortów. Dużo w nich pobocznych postaci, w których panteonie łatwo się pogubić. Oddanie im ekranowego czasu rozciąga film, który finalnie trwa 2 godziny i 40 minut. Trudno się połapać, co wnoszą kolejne wstawki – o audycji w BBC, o przyjeździe papieża do Polski itp.. Naddany wydaje się też wątek romansu Jurka i matki Grzegorza, bo widać go tylko w słowach. Nie dostajemy żadnej sceny, która pokazałaby, że jest między nimi uczuciowe albo chociaż erotyczne napięcie. W pewnym momencie widz przestaje się orientować, co jest ważne, a co nie. Zdecydowanie bardziej wolę oglądać, jak Matuszyński reżyseruje sceny kameralne, w których aż skrzy się od emocji.

 

Kadr z filmu „Żeby nie było śladów”, fot. Łukasz Bąk
Kadr z filmu „Żeby nie było śladów”

 

Przesłanie jednak wybrzmiewa dobitnie. Przestrzeżenie przed społeczną apatią, przed nieupominaniem się o sprawiedliwość i przedkładaniem własnej wygody nad egzekwowanie praworządności jest uniwersalne i rymuje się z kolejnymi medialnymi doniesieniami o brutalności policji wobec 34-letniego Bartka z Lublina, 29-letniego Łukasza Łągiewki czy 25-letniego Igora Stachowiaka. Te sprawy przyszły mi do głowy jeszcze w czasie projekcji.

- Mnie film skojarzył się z tym, co oglądałam w doniesieniach z Białorusi – mówi mi krytyczka z Czech. Pytam, jak odebrała nasz film. – Bardzo mi się podobało kafkowskie przedstawienie bohatera mierzącego się z aparatem władzy totalitarnego systemu. Żeby poczuć jego grozę, nie trzeba mieć wiedzy na temat historii Polski. – przekonuje mnie.

- Odnalazłam się w akcji, choć podawanych z ekranu informacji jest zdecydowanie za dużo, a nie wszystkie terminy są wyjaśnione. Ja orientuję się mniej więcej w tym, co działo się w środkowej Europie 40 lat temu, ale już mój dwudziestokilkuletni kolega po fachu z Hiszpanii pytał mnie w czasie projekcji, co to jest „Solidarność”. Dla niego to była stracona projekcja. – opowiada mi z kolei korespondentka z Bułgarii.

- Początek i zakończenie są świetne. Zrobiły na mnie piorunujące wrażenie, ale już środek był tak przeładowany postaciami i informacjami, że przestałem nadążać za tym, co się dzieje. To paradoks, bo Matuszyński niespiesznie opowiada swoją historię, a ja i tak nie mogłem się w niej połapać. Za to fantastyczne zdjęcia podziwiałem przez cały seans. – to z kolei głos dziennikarza z Włoch.

 

Żeby nie było śladów Łazarewicz



Stroną wizualną rzeczywiście trudno się nie zachwycić. Zarówno zdjęcia Kacpra Fertacza, jak i scenografia Pawła Jarzębskiego oraz kostiumy Małgorzaty Zacharskiej współgrają ze sobą tak, że ma się wrażenie, jakby film nakręcono w latach 80. Udało się nawet centrum Warszawy pokazać w sposób właściwy dla epoki. Pomysłowe jest także wykorzystanie rekwizytu – u Michała Żurawskiego to modne wtedy okulary podkreślają cynizm granego przez niego milicjanta.

Film nakręcony na podstawie reportażu Cezarego Łazarewicza jest jak mozaika złożona z takich drobnych rzeczy, które potrafią wzbudzić uznanie. W Polsce na pewno je docenimy. Ale czy wzbudzą zachwyt zagranicznego widza, który jednak o naszym kraju wie niewiele, jeśli nie nic? To pytanie w kontekście wystawienia „Żeby nie było śladów” do wyścigu oscarowego jest zasadne i ważne. A jak pokazują wypowiedzi zagranicznych krytyków, niektóre kwestie pozostają dla nich niezrozumiałe. Akademia zbyt skomplikowanych tematów nie lubi, ale dzięki zakwalifikowaniu filmu Matuszyńskiego do konkursu głównego w Wenecji mamy przynajmniej pewność, że świat usłyszy o śmierci Grzegorza Przemyka i o jej sprawcach, którzy nigdy nie zostali ukarani.

Więcej recenzji, newsów oraz ciekawostek ze świata filmu znajdziecie w dziale Oglądam.

Zdjęcie okładkowe: fot. Domenico Stinellis/APImages/East News

Zdjęcia w artykule: Łukasz Bąk/materiały prasowe Kino Świat

Empik jest patronem filmu.