Autorka: Katarzyna Kowalewska

Słyszeliście o Matcie Haigu? Cóż, w Polsce nie jest on jeszcze zbyt popularny, ale jego nazwisko prawdopodobnie  prędzej czy później obije się wam o uszy. To jeden z najlepiej zarabiających pisarzy Wielkiej Brytanii, którego sukces porównuje się czasem do tego odniesionego przez J.K. Rowling oraz Richarda Osmana. Właśnie powstaje filmowa adaptacja jednej z jego powieści dla dzieci, a ponadto Meghan i Harry zaprosili go do wakacyjnej edycji swojego podcastu „Archewell”, by dawał „inspirację, perspektywę i refleksję” w trudnych, covidowych czasach. Meghan Markle wybrała też wiersz Brytyjczyka zatytułowany „Notatka z plaży” („A Note from The Beach”) do publikacji w „Vogue’u”, wskazując, że to jeden z jej ulubionych utworów.

Sam Matt Haig jest bardzo zamożnym Brytyjczykiem, który mieszka w Brighton w willi z widokiem na morze i zdaje się wieść szczęśliwe życie. Fani go kochają, krytycy nienawidzą, a wielu z nich nie zostawia na nim suchej nitki. Tak jak Sarah Ditum w artykule „The banality of Matt Haig” („Banalność Matta Haiga”, ironiczne nawiązanie do tezy o banalności zła Hannah Arendt) opublikowanym w „The Spectator”. Dziennikarka wyśmiewa w nim złote rady pisarza i złośliwie nazywa go „świeckim księdzem zdrowia psychicznego” („secular priest of mental health”). Bo istotnie, tego pisarza wielu uważa za guru w sprawach związanych z odnajdowaniem sensu życia. Język poradników (tych też jest autorem) tłumaczy on jednak na  powieści oraz książki dla dzieci.

 

Haig, Matt (c) Kan Lailey

Matt Haig, fot. Kan Lailey.

 

Przypowieść o życiu

Spytacie: „Ale o co w tym wszystkim chodzi i czy Haig jest psychologiem bądź psychiatrą”? Otóż nie. Brytyjczyk ukończył anglistykę i jest niedoszłym samobójcą. Jako 24-latek cierpiał na depresję, czuł, że jego „ja” rozsypuje się i umiera. Gdy już miał się rzucić z klifu na Ibizie, zawahał się – stanął. 15 lat później zaczął publicznie opowiadać o swoim załamaniu nerwowym, depresji oraz tym, jak udało mu się je pokonać bez korzystania z leków psychotropowych. Jego autobiograficzna książka „Dość dobre powody, aby pozostać przy życiu” okazała się wielkim bestsellerem. Wtedy też zmienił swój styl pisania na znacznie jaśniejszy i trochę couchingowy  jego wcześniejsze powieści były dosyć mroczne, inspirowane historiami szekspirowskimi, a nagradzana książka dla dzieci „Shadow forest” zaczynała się śmiercią rodziców głównego bohatera. Późniejsze tytuły zyskującego coraz większą sławę pisarza dotyczą mniej więcej tego samego – radzenia sobie ze sobą, odnajdywania sensu w, nauczenia się życia teraźniejszością. Tak jest też w przypadku „Biblioteki o północy”, po którą sięgnęłam trochę z przypadku, trochę zaintrygowana znalezionym gdzieś opisem, że jest intertekstualna współczesna baśń, przede wszystkim chyba jednak z sentymentu dla motywu biblioteki.

O czym opowiada inspirowana życiem autora powieść? Główna bohaterka, Nora, podejmuje próbę samobójczą. Zamiast jednak umrzeć, trafia do świata pomiędzy życiem a śmiercią, mającego formę  biblioteki. Na ciągnących się wszędzie wkoło półkach znajduje się nieskończona liczba książek – każda z nich zawiera alternatywny żywot bohaterki, w którym ta jest słynną piosenkarką, pływaczką olimpijską, badaczką lodowców, współwłaścicielką pubu na wsi, producentką win etc. Przewodniczką Nory po międzyświecie zostaje jej bibliotekarka z czasów dzieciństwa, pani Elm. Ta, sypiąc z rękawa złotymi myślami, próbuje zachęcić narzekającą i zrezygnowaną kobietę, by znalazła życie dla siebie. Czy udaje się jej odnaleźć idealny żywot i jak to się wszystko kończy, łatwo się domyślić, chociaż może trochę trudniej to zrozumieć czy w opisany scenariusz uwierzyć.

Depresja nie musi być o czymś

Recenzję książki „Biblioteka o północy” powinnam właściwie zacząć od podkreślenia tego, że mam wręcz alergię na poradniki, przemowy motywacyjne oraz inspiracyjne cytaty w stylu „Żyje się tylko raz” czy „Nigdy się nie poddawaj”. Zaś  czytając książki, w których depresyjni, cyniczni bohaterowie doznają przemiany i stają się nieznośnie wręcz mili, zapatrzeni w pozytywną przyszłość, a ponadto nagle pomagają wszystkim wkoło, zaczynam się dekoncentrować oraz nudzić. Dzieło Matta Haiga zdecydowanie nie jest więc powieścią dla mnie, chociaż znam wiele osób, którym by się spodobało. Irytują mnie niezdecydowanie bohaterki, naiwność jej początkowych rozmów z bibliotekarką, a ponadto trudno mi zrozumieć, dlaczego właściwie żadne z alternatywnych żyć jej nie pasuje (intryguje mnie za to coś, co ani na chwilę nie zastanowiło bohaterki, a mianowicie co się dzieje z jej równoległymi wcieleniami w chwili, kiedy depresyjna Nora przejmuje ich ciała). Uważam, że część wątków dotycząca tego, że „kariera, pieniądze szczęścia nie dają” mogłaby być pociągnięta albo głębiej, albo bardziej symbolicznie.

Gdyby bohaterka została wiarygodniej sportretowana, być może łatwiej byłoby mi ją zrozumieć. Chociaż, w swojej książce o powodach by żyć Haig pisał, że depresja – w przeciwieństwie do filmu czy książki – nie musi być o czymś („Unlike a book or a film depression doesn’t have to be about something”). Nie dowiadujemy się, dlaczego dokładnie Nora próbuje popełnić samobójstwo (ciąg pechowych zdarzeń poprzedzających jej decyzję to tylko okoliczności towarzyszące, a nie bezpośrednia przyczyna). Kobieta nie odnajduje sensu życia innego niż po prostu życie wraz z potencjałem tkwiącym w każdej chwili oraz – w moim odczytaniu – strach przed śmiercią. Mam zastrzeżenia do sposobu ubrania tych myśli w fikcję literacką, lecz dostrzegam w nich ważną prawdę.

Cuberpunk, retro i Thoreau

Polscy wydawcy zakwalifikowali „Bibliotekę o północy” jako książkę z gatunku literatury obyczajowej – moim zdaniem słusznie. Warto jednak zwrócić uwagę na to, że jest to powieść paraboliczna, z bardzo wyraźnym przesłaniem, która jednak zawiera elementy aspirujące do cech literatury pięknej. Na przykład wspomniana już intertekstualność, która polega raczej na wymienieniu kilku ładnych cytatów z różnych pisarzy (zwłaszcza Henry’ego Thoreau, pojawia się też m.in. Jean-Paul Sartre). Dostajemy też uproszczoną teorię światów równoległych, trochę jakby przefiltrowaną przez język „Świata Zofii” Gaardera Josteina. Zakończenie historii zaś nasunęło mi na myśl film „To wspaniałe życie” Franka Capry o mężczyźnie, który przekonuje się, ile dobrego zrobił w swoim życiu. Szperając w internecie, znalazłam artykuł w „Independent”, w którym Haig przyznaje, że istotnie ten bożonarodzeniowy klasyk dla niego dużą inspirację.

Bardziej niż intertekstualność, wobec której miałam większe oczekiwania, doceniam w tej książce kilka bardzo ciekawych motywów. Okazuje się bowiem, że w staroświeckiej z pozoru bibliotece dochodzi do bliżej niewyjaśnionego „błędu” systemu. Takie połączenie tego, co retro, z tym, co wręcz cyberpunkowe, stworzyło interesujący, eklektyczny efekt. W znalezionym przeze mnie wywiadzie Haig wyjaśnia, że możliwość wyboru różnych żyć skojarzyła mu się z działaniem mediów społecznościowych, gdzie online możemy odgrywać różne wersje nas samych. Stąd pewnie wzięło się „stechnologizowanie” biblioteki, chociaż przyznam, że z książki nie udało mi się wyczytać tego kontekstu.

Potencjał wizualny

Spodobał mi się ponadto pomysł na to, by Nora spotykała innych „podróżników między życiami”. Chętnie lepiej poznałabym losy Francuza Hugona, który podróżował między tysiącami żyć, nigdzie nie zagrzewając miejsca, do nikogo i niczego się nie przywiązując, właściwie nie planując nawet znaleźć „tego właściwego” losu. Dzięki bohaterowi dowiadujemy się, że dla różnych osób „międzyświat” może mieć różną formę, dla niego to na przykład wypożyczalnia gier video. Dla innego podróżnika – galeria sztuki. Ten pomysł uważam za absolutnie rewelacyjny – bardzo ciekawi mnie możliwość przedstawienia alternatywnych żyć w formie różnych dzieł malarskich, rzeźb czy instalacji artystycznych.

Tak sobie myślę, że paraboliczna narracja Haiga ma godny uwagi potencjał wizualny i chętnie obejrzałabym animację luźno opartą o fabułę „Biblioteki o północy”. W przeciwieństwie do Sarah Ditum nie zamierzam więc wieszać psów na autorze czy ironizować na temat jego wskazówek. Dziennikarka kończy swój artykuł: „Życie jest ciężkie, uczyńcie je łatwiejszym, nie czytając Matta Haiga. Och, i oddychajcie” („Life is hard; make it easier on yourself by not reading Matt Haig. Oh, and breathe” – ostatnie zdanie to ironiczne nawiązanie do mentorskiej rady pisarza, by pamiętać o oddychaniu).

Nie znam innych książek Haiga („Dość dobre powody, aby pozostać przy życiu” zaledwie przejrzałam), ale na podstawie lektury „Biblioteki o północy” wydaje mi się, że taki typ pisarstwa istotnie może komuś przekazać kilka motywujących myśli, a przynajmniej aspiruje ono do czegoś więcej niż celebryckiego poradnika. To dobrze, że ktoś mówi głośno o zdrowiu psychicznym, depresji, a ponadto udowadnia, że to nic wstydliwego, gdy po latach epizody nerwowe wciąż powracają.

Ściereczka kuchenna

Na koniec ciekawostka. W tym toku Haig wydał nowy tytuł – „Comfort Book” (w luźnym tłumaczeniu: „Komfortowa książka” lub „Książka, która daje komfort”). W rozmowie z „The Guardian” skarżył się, że to jego najbardziej znienawidzona przez krytyków literackich publikacja. W odpowiedzi na zarzuty, że przekazuje czytelnikom „wiedzę ściereczki kuchennej” („tea towel wisdom”), wydawca za zgodą autora zamierza wypuścić serię ściereczek z jednym z cytatów. Chyba chciałabym potrafić w treść takiego cytatu uwierzyć – może istotnie czułabym się szczęśliwsza?

Więcej artykułów o książkach znajdziecie w pasji Czytam.