Dwukropek: Przeglądając pana najnowszą książkę, pięknie wydaną z genialnymi ilustracjami Macieja Szymanowicza, można powiedzieć, i to nie będzie przesada, że wprost wylewa się z niej muzyka. Ale czy można powiedzieć, że to taka muzyka, której posłuchałby każdy, w każdym wieku? Dla kogo jest ta książka?

Robert Janowski: Dla wszystkich, którzy słuchają muzyki, którzy chcą się czegoś więcej dowiedzieć o muzyce i artystach; dla tych, którzy mają 10-12 lat i dla tych, którzy wiek pierwszych fascynacji muzycznych mają za sobą. Generalnie coś wiemy o Edith Piaf, o Whitney Houston czy Pink Floyd – ale gdybyśmy chcieli poopowiadać o nich swoim dzieciom, wyszłoby pewnie tylko kilka zdań. W mojej książce życiorysy artystyczne są skondensowane, niemal w pigułce, ale zawierają fajne i ciekawe detale i dzięki temu można mieć jakieś wyobrażenie o artyście i wszystko sobie poukładać w głowie. Oczywiście o każdym z nich można napisać osobną książkę, ale pomysł był właśnie na taką skróconą formę.

Czyli zgodzi się Pan z tym, że to taki muzyczny most między pokoleniami? A przy okazji spora porcja historii muzyki, obejmuje czas jej największego rozkwitu. Czego tu nie ma!

Absolutnie tak. Rodzaj mostu, który łączy Eminema z Sinatrą. Coś dla urodzonych w latach 50,60’tych – dla których niektórzy bohaterowie książki to klasyka, i coś dla sporo młodszych – którzy znają na pamięć utwory Eminema czy Nirvany. Książka to właściwie „skrótowy” przekrój muzyczny, która zawiera wiele gatunków muzycznych i ich twórców.

W książce jest i soul, i rock and roll, pop, spora dawka cięższej muzyki, jakby przekrój przez narodziny każdej gatunku.

Każdy artysta, czy zespół, który się tu znalazł, to przełom w muzyce. Każdy dokonał czegoś naprawdę niezwykłego. Każdy w czymś był pierwszy...

Jeśli nawet nasi bohaterowie nie byli w czymś pierwsi, to i tak w pewien sposób zapoczątkowali jakąś nową erę i stworzyli legendę – na przykład ze względu na wyjątkową interpretację. Taka muzyka soul – była od zawsze – ale dopiero Arethę Franklin okrzyknięto cesarzową soulu. Mamy i króla soulu – Jamesa Browna, a przecież przed nimi byli inni. Jest Bob Dylan – najsłynniejszy bard i autor ballad, które przeszły do historii muzyki. Nirvana – ze swoim stylem grunge, Sinatra, Edith Piaf, ale też raper Eminem  – oni wszyscy może nie byli pierwsi, ale z pewnością najwięksi w  stylach, które reprezentowali.

Robert Janowski Wielcy muzycy

Wielu z tych artystów nie miało słodkiego dzieciństwa. Kariery niektórych z nich to przykład amerykańskiego snu – z biedy do wielkiej sceny. Ale chyba u każdego z nich miłość do muzyki zrodziła się już dzieciństwie, często na przekór tradycjom, czy oczekiwaniom rodziców. Czego Pan słuchał w dzieciństwie i młodości?

Proszę sobie wyobrazić, że ominął mnie szał na The Beatles czy The Rolling Stones. Moim sercem od samego początku zawładnęli Led Zeppelin, The Doors, Pink Floyd czy choćby mniej znany zespół Budgie. Nie mogę też pominąć Aerosmiths, Rush, King Crimson… i paru innych fantastycznych grup. A jeśli miałbym wymienić trzy najważniejsze dla mnie utwory, to na pewno będą przeboje z czasów mojej młodości: The Great Gig in the Sky (Pink Floyd), Stairway to Heaven (Led Zeppelin), Dream On (Aerosmiths). Potem przybywały kolejne. Dzisiaj musiałbym zrobić listę tysiąca ulubionych przebojów.

Dziś słucha się muzyki najczęściej w telefonie. Na czym pan słuchał? Radio? Winyle? Kasety? Nagrywał pan ulubione kawałki?

Oczywiście na początku nagrywałem z Radia Luksemburg, potem zdobywałem nieosiągalne płyty winylowe, potem był magnetofon szpulowy, a dzisiaj… głównie komputer  i prawdziwy gramofon, do tego wzmacniacz i dobre głośniki. W samochodzie cisza.

Czy są jakieś utwory, które szczególnie utkwiły panu w pamięci, bo wiążą się z konkretnymi ważnymi wydarzeniami w życiu. Dzięki muzyce pamięta się sceny z filmów. Często wraz z danym utworem w głowie od razu pojawia się konkretna filmowa scena. Ze zdarzeniami z życia chyba bywa podobnie...

Koncert fortepianowy Keitha Jarretta w Kolonii w 1975 roku. Nie byłem na nim, ale słuchając go, wszedłem w tę muzykę (niemal jakby to było pomieszczenie, do którego można wejść) i miałem wrażenie, że tam jestem, pośród dźwięków Jarretta.

Jest też pewien polski utwór, którego nauczyłem się na pamięć, a dzięki któremu dostałem się do musicalu METRO. Wtedy na przesłuchaniach zaśpiewałem „Jest taki samotny dom” Budki Suflera. To utwór, który odmienił moje artystyczne życie.

No i oczywiście musical „Hair” – znam wszystkie piosenki na pamięć. Film widziałem kilkanaście razy. Zbieram płyty winylowe z „Hair” z całego świata w różnych wydaniach. Mam na tym punkcie absolutnego bzika.

Najpiękniejsze melodie Robert Janowski

W książce jest sporo naprawdę wspaniałych nazwisk, ale do muzyki niektórych z nich trzeba chyba dorosnąć. Kiedy pan „dorósł” do Arethy Franklin, Louisa Armstronga czy Franka Sinatry? Nie są to przecie wykonawcy młodego pokolenia...

To prawda, trochę to trwało. Aretha Franklin fascynuje mnie od pierwszego muzycznego spotkania, ale Armstrong, Davis… – to przecież jazz. Do tego trzeba rzeczywiście dorosnąć. W tym przypadku zadziałała chyba miłość do musicali. „Porgy and Bess” z ponadczasowym „Summertime” czy fantastyczne, niezpomniane „What a wonderful world”. Nietrudno zachwycić się takimi dziełami.

Każdy, kto gra na gitarze, wiedział kim jest Eric Clapton, Jimi Hendrix. Idole i geniusze? Pan również gra na gitarze. Co pana w młodości bardziej kręciło – instrument czy jednak wokal?

Wokaliści zawsze byli mi bliżsi: Robert Plant (Led Zeppelin), Freddie Mercury (Queen), James Brown, Prince, ale jak można nie docenić gitarzystów, którzy przeszli do historii dzięki swoim solówkom: Jimmy Page (Led Zeppelin), Brian May (Queen), Frank Zappa, Satriani – ach, znowu nie wymienię wszystkich największych. Ale jedni i drudzy to frontmani – to na nich się patrzy na koncertach, to plakaty z ich podobiznami się zbiera.

A skoro mowa o wokalu – to raczej Frank Sinatra czy Robert Plant?

Dzisiaj Sinatra. Bo dzisiaj inaczej słucham muzyki. Doceniam kunszt emisji głosu, kompozycji, melodii – już się wyszalałem na koncertach rockowych, już oczekuję utworu spójnego w całości.

W tej książce jest tyle zespołów, tylu wykonawców, których legendy rodziły się między innymi na niezapomnianych koncertach. Czasem człowieka aż skręca, że na nich nie był. Na czyj koncert chciałby pan pójść? A może który był niezapomniany z tych, na których pan był?

Na niektóre już nigdy nie będzie mi dane pójść, bo ci wykonawcy odeszli. Amy Winehouse. Queen. David Bowie, Jimi Hendrix…  Ale na zawsze zapamiętam koncerty Joe Cockera i Erica Claptona. Nie da się tego opowiedzieć. Byłem, słuchałem i podziwiałem legendy historii muzyki. To wielcy artyści. Zaskoczyło mnie, że na scenie są tak skromni. Ale podobno wielkość mierzy się skromnością.   

Przyszło mi do głowy, że gdyby z twórczości każdego opisanego w książce zespołu, piosenkarki czy piosenkarza wybrać po dwa utwory, powstałaby płyta, na której mielibyśmy kawał naprawdę niezłej muzyki.

Zróbmy to! Wyjdzie cudowna płyta!

Robert Janowski książka Wielcy Muzycy

Materiały wydawnictwa