„Bestiariusz Nowohucki”, Elżbieta Łapczyńska, Biuro Literackie, grudzień 2020

Dla tej książki robię wyjątek w tegorocznym rankingu najlepszych debiutów. „Bestiariusz Nowohucki”, wydany został pod koniec grudnia zeszłego roku, ominął go więc poprzedni ranking. Natomiast nad samą lekturą warto się pochylić - to, co w warstwie języka i fabuły Elżbieta Łapczyńska robi z Nową Hutą, miastem-labiryntem, budowanym w latach 50. jest fenomenalne. Nic dziwnego, że za swój debiut autorka została nominowana do licznych nagród, w tym Nagrody Literackiej Nike, Nagrody Literackiej Gdynia i otrzymała Nagrodę Conrada.

Nowa Huta, miasto-potwór, u Łapczyńskiej powstaje z ziemi, błota i trzewi. By rosnąć potrzebuje coraz więcej ludzi, ludzkiego mięsa, ludzkiego oddechu. Dlatego jej wnętrza stopniowo zaczyna wypełniać cała masa postaci z różnych bajek – kruche, rozdygotane i niepewne próbują sprostać oczekiwaniom. Jest wśród nich Emil, który boi się, że w każdej chwili może nieoczekiwanie umrzeć, jak jego ojciec, czy dziadek. Jest I. która cała dygocze, nerwowo miota się mówi za szybko. Są Rita i Ruta – siostry synestetki. Otrzymujemy nowohucki, mało romantyczny gabinet osobliwości, ale choć bestiariusz jest gatunkiem literackim, w którym można znaleźć stwory prawdziwe lub bajkowe, bohaterowie Łapczyńskiej potworami nie są. To raczej powojenni ocaleńcy i straceńcy, straumatyzowani wydarzeniami w swoim życiu. Nietypowi, ale może właśnie dlatego pasują do powstającego i karmiącego się ich zdrowiem i siłą molocha.

 Łapczyńska buduje od podstaw, z bebechów, własne wyobrażone uniwersum, które rządzi się innymi prawami, a jej oniryczne historie sprawiają, że powoli oswajamy wciąż przez nas niepojęty konglomerat, który przez dekady żywił się wręcz pracującymi w nim ludźmi. Jak powiedziała Eliza Kącka krytyczka literacka, w uzasadnieniu nominacji do Paszportów Polityki:

„Elżbieta Łapczyńska wzięła w garść czarną legendę Nowej Huty i wycisnęła z niej jadowity, trujący sok”.

Bestiariusz nowohucki

„Twarz, brzuch, głowa”, Wanda Hagedorn, Ola Szmida, Kultura gniewu, styczeń 2021

W tym roku zwracam uwagę na komiks, który nie powinien przejść bez czytelniczego echa. Autorką scenariusza jest znana z autobiograficznego memuaru „Totalnie nie nostalgia” Wanda Hagedorn (rysunki Jacek Frąś), mieszkająca od trzydziestu lat w Australii. Za ilustracje odpowiada Ola Szmid, dla której jest to pełnometrażowy, komiksowy debiut. „Twarz, brzuch, głowa” opowiada o tym, jakiej opresji poddawane są od wieków – i wciąż – kobiety na całym świecie.

Zaczyna się od wizyty w salonie fryzjerskim, gdzie niewinne pytanie kolorystki o wnuki (zakładającej, że Hagedorn wygląda na tyle, że je ma) prowadzi do serii niefortunnych zdarzeń. Autorka postanawia odmłodzić twarz, by już nigdy nikomu nie przyszło do głowy, że może być „tak stara”! Botoks, wypełniacze i opłakane efekty tych medycznych eksperymentów sprawiają, że wraca ona do wspierającej myśli feministycznej z Susan Sontag na czele („Seksistowski system każe nam chować twarze pod maską. Nasze starzenie się to nie biologiczna konieczność, lecz patriarchalne widzimisię”). Jednocześnie boleśnie uświadamia sobie, jak wszechobecny patriarchat sprawia, że system nie musi już terroryzować i kontrolować kobiecych ciał w ramach ustalonych odgórnie standardów kobiecości – z powodzeniem robimy to sobie same. I innym.

W memuarze Hagedorn pojawia się termin „ukobiecanie”, czyli wpasowywanie dziewczynek w często nierealne standardy kobiecości, jak płaski brzuch, smukła sylwetka, zadbana fryzura czy wygładzona twarz. Ukobiecanie wiąże się z dyscyplinowaniem kobiecego ciała (ćwiczenia, diety, głodzenie się) i bólem – od pierwszej miesiączki, której ból często jest lekceważony, aż po poród. Z ośmieszaniem dziewczynek i kobiet,jeśli nie chcą się podporządkować i chwaleniem, gdy w końcu osiągną często nierealne standardy. Najtrudniej jest pogodzić się z myślą, że robimy to sobie same, dyscyplinując przyjaciółki, córki, koleżanki z pracy. Opresja pojawia się, odkąd nauczymy się chodzić i zostaje z nami do końca.

W ostatniej części komiksu autorki mierzą się ze spopularyzowanym przez feministkę i pisarkę Rebeccę Solnit konceptem mansplainingu, czyli typową dla mężczyzn reakcją „Nie znam się, więc się wypowiem”. Mansplaining wiąże się nierozerwalnie z krytyką tych, które mają czelność wypowiadać się na tematy, na których się znają. Hagedorn kapitalnie pokazuje to na przykładzie ataku na nastoletnią aktywistkę klimatyczną Gretę Thunberg po jej wystąpieniu podczas otwarcia szczytu klimatycznego ONZ w 2019 roku. „Histeryczka”, „psychicznie chore dziecko”, „nieatrakcyjna dziewczynka” to tylko niektóre z epitetów, jakie padały ze strony mężczyzn pod adresem aktywistki, odbierając jej prawo do emocjonalnego wystąpienia, sugerując chorobę psychiczną i na koniec uznając za brzydką, który to argument powinien pewnie zamknąć młodej aktywistce usta. Hagedorn pisze dosadnie, często do bólu, trzeźwo wskazując mechanizmy, które umniejszają nasze życie.

„Twarz, brzuch, głowa” to świetna lektura, idealna na prezent dla wchodzącej w wiek dojrzewania nastolatki, by odpowiednio wcześnie utrącić pierwsze efekty dyscyplinowania jej ciała i umysłu przez opresyjny system, który niestety wciąż ma się dobrze.

twarz brzuch głowa

„Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę”, Ocean Vuong, przekład Adam Pluszka, W.A.B. marzec 2021

„Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę” to prozatorski debiut młodego poety wietnamskiego pochodzenia i literackie wydarzenie roku. Ocean Vuong urodził się w Sajgonie w 1988 roku i w wieku dwóch lat wyemigrował wraz z rodziną z kraju. Najpierw trafili do obozu dla uchodźców na Filipinach, a stamtąd do Stanów Zjednoczonych. Jego debiutancka książka stanowi list narratora, młodego chłopaka, nazywanego przez najbliższych Piesek, pisany do jego matki. Wyznaje w nim wszystkie swoje tajemnice, ale to dla niego także okazja do retrospekcji, do powrotu i nazwania na nowo więzi łączących go z nią i innymi członkami rodziny. Do spojrzenia na siebie i na wydarzenia w przeszłości, które ukształtowały narratora. I nie należą do najweselszych.

Bieda wynikająca ze słabej znajomości angielskiego, praca pozwalająca opłacić czynsz za nędzne mieszkanie i jedzenie, ale już nie dająca lepszych perspektyw życiowych, przemoc domowa, przemoc rówieśnicza z powodu koloru skóry i już podejrzewanej przez innych odmiennej orientacji seksualnej – to tylko niektóre z przeciwności, z jakimi musi sobie radzić Piesek. Vuong opowiada o rodzinie, w której każde pokolenie jest straumatyzowane. Ciężar przeżyć i ogrom cierpienia przekazywany jest z babki na matkę, z matki na syna i nikt nie ma siły ich dźwigać. Matka, straumatyzowana doświadczeniami wojennymi w rodzinnym Wietnamie, sama żyje w stanie wojny ze światem. Babka, opiekunka i pocieszycielka Pieska, swoje historie obiera jak cebulę – kolejne warstwy odsłaniają przed narratorem wraz z upływem czasu. Następne koszmary, jakich doświadczyła ona i jej najbliżsi w obliczu wojny – od skrajnego głodu po płacenie za życie własnym ciałem. Wreszcie Piesek, biedny, bezsilny imigrant, którego każdy może skrzywdzić. I krzywdzi.

Siłą „Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę” jest zarówno jej uniwersalność – bo doświadczenie Pieska jest podobne do doświadczeń imigrantów, wykluczonych, gejów, ofiar wojennych – jak i perspektywa innego, jaką przyjmuje. To kolejna książka – obok omawianego dalej „Shuggie Baina” – która oddaje głos wykluczonym. Na szczęście ten głos jest coraz silniejszy. Pięknie napisana powieść nagrodzona International Dublin Literary Award.

Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę

„Nomadland. W drodze za pracą”, Jessica Bruder, przełożyła Martyna Tomczak, wydawnictwo Czarne, kwiecień 2021

Dziennikarka Jessica Bruder chciała zrozumieć, jak radzą sobie ludzie, którzy w wyniku kryzysu 2008 roku stracili domy i pracę. Okazało się, że wiele takich osób, zwłaszcza w wieku emerytalnym, za ostatnie pieniądze zakupiło wielkie campery albo przerobiło swoje wysłużone vany na domy na kółkach. Stali się współczesnymi nomadami.

Bohaterowie „Nomadland” to obywatele idealni: nie mają roszczeń wobec państwa, nie zajmują za dużo miejsca – a jeśli zajmują, mogą zawsze przestawić swój samochód. Pracują sezonowo tam, gdzie są potrzebni: przy wykopywaniu buraków, w parkach narodowych czy cieszących się złą sławą fabrykach Amazona, gdzie uchodzą za najlepszych, sumiennych, punktualnych i nienarzekających pracowników. Jeśli po całym dniu pracy będzie boleć ich kręgosłup, po prostu wezmą środki przeciwbólowe. Nowi amerykańscy nomadzi cały czas kursują po Ameryce. Czasem spotykają się stadnie, by przekazywać sobie wiadomości i wsparcie, czasem wybierają samotność, unikają ludzi. Niektórzy czują się przegrani, inni mają poczucie, że poradzili sobie w trudnej sytuacji. Jeszcze inni, jak bohaterka reportażu Bruder, marzą o własnym domu i kawałku ziemi.

„Nomadland” to wstrząsający obraz ludzi, którzy przetrwali kryzys, przeżyli mały koniec świata, ale nikt z nas nie chciałby się z nimi zamienić. Bruder za swój reportaż, nad którym pracowała trzy lata i w sumie przejechała ze swoimi bohaterami 24 tysiące kilometrów, otrzymała m.in. Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego. W udzielonym wywiadzie dla magazynu „Sens” Jessica powiedziała:

„Spotkałam bardzo wiele osób w Stanach, którzy całe życie żyli podręcznikowo, mieli pracę, płacili rachunki, odkładali pieniądze, dbali o rodzinę i rodziców. I nagle zdarzyła się w ich życiu katastrofa, o co nietrudno, bo płace w Stanach nie rosną; rosną za to raty kredytów czy ceny wynajmu. Jest tyle różnych czynników, które sprawiają, że ludzi, którzy – umówmy się – nigdy nie marzyli o życiu w camperze, w końcu skończyli żyjąc w drodze.”

 I to jest kwintesencja tego tytułu, którego dopełnił jeszcze film na podstawie książki o tym samym tytule z niezrównaną Frances McDormand. Jeśli chcecie przygotować się na koniec świata, czytajcie „Nomadland”.

Nomadland czarne

„Dziki rok. Zapiski młodego przyrodnika”, Dara McAnulty, przekład Katarzyna Bażyńska-Chojnacka, Wydawnictwo Poznańskie, maj 2021

Wszyscy słyszeli Grecie Thunberg – nastoletniej proekologicznej aktywistce ze Szwecji. Znana jest nie tylko ze swojej bezkompromisowej działalności, ale także jako osoba z zespołem Aspergera. A czy znacie państwo nieneurotypowego chłopca, który nazywa się Dara McAnulty? W wieku czternastu lat napisał „Dziki rok. Zapiski młodego przyrodnika”, którą „The Times” i „The Guardian” okrzyknęły przyrodniczą książką roku i która otrzymała prestiżową nagrodę Wainwright Prize For Nature Writing.

Dara pochodzi z bardzo nietypowej rodziny: on, dwójka jego rodzeństwa oraz mama są w spektrum autyzmu, tylko tata nie. A to zdecydowanie wpływa na to, jak cała rodzina postrzega świat i jak świat postrzega ją. Na przykład świat widzi trójkę dzieci, które często stimują, czyli używają gestów czy dźwięków samostymulujących, jak gwizdy, chrząknięcia, pojękiwania, klaskanie, trzepotanie palcami czy podskakiwanie. Czasem świat nie rozumie i za to karze: nękaniem w szkole, wyzwiskami, biciem, zastraszaniem i poniżaniem. Dara w takich momentach ucieka wraz z całą rodziną w przyrodę. Natura działa na niego i jego rodzeństwo wyciszająco, łagodząco, ale też stymulująco i inspirująco – sprawia, że ta trójka zna wszystkie gatunki okolicznych ptaków, fascynuje się owadami, uprawia nawet najmniejszy kawałek ogródka w miejscu, w którym akurat mieszkają. Bliskość ziemi, lasu, wody i zwierząt to coś, bez czego te dzieci – a właściwie żadne dzieci – nie mogą żyć.

McAnulty opowiada o swoim zachwycie naturą: uczeniu się jej od podstaw, o tym, jak wpływa ona silnie na jego życie wewnętrzne, jak w nim rezonuje. Pisze o wolności odnajdywanej właśnie na łące, w lesie, wśród drzew, posługując się w dodatku pięknym, poetyckim językiem. Próbowałam pamiętać podczas lektury, że napisał ją czternastolatek. Nie da się. Jego dojrzałe pisarstwo docenił jeden z najbardziej uznanych brytyjskich autorów zajmujących się przyrodopisarstwem, Robert MacFarlane (autor m.in. takich książek jak „Góry. Stan umysłu”, „Szlaki. Opowieści o wędrówkach”), a to nie lada znak jakości. Jednocześnie Dara opowiada o nieustającym wychodzeniu ze strefy komfortu, przełamywaniu granic rozumienia i bycia rozumianym, bo chłopak – podobnie jak Greta – jest również aktywistą klimatycznym i zagorzałym mówcą, zapraszanym przez ekologów i aktywistów do licznych inicjatyw proekologicznych. Po przeczytaniu „Dzikiego roku” ma się ochotę skręcić w stronę najbliższego lasu i w nim zostać.

Dziki rok

„Niepokój przychodzi o zmierzchu”, Marieke Lucas Rijneveld, przeł. Jerzy Koch, Wydawnictwo Literackie, maj 2021

Jas ma dziesięć lat, gdy ginie jej starszy brat. Przeżywa tę śmierć podwójnie, bo po cichu życzyła mu zgonu, więc nosi w sobie ogromne poczcie winy. Zostają jej jeszcze drugi brat i młodsza siostra. Są też rodzice, ale ci nie chcą rozmawiać o śmierci syna i żałobie. Mathies znika nie tylko fizycznie, ale także z rozmów i dorosłych, zostaje po nim tylko nieprzepłakana, nieprzepracowana żałoba. Po tej śmierci w rodzinie wszystko zaczyna się psuć. Matka chudnie i przestaje rozmawiać z ojcem, ten coraz bardziej zamyka się w sobie. Jas pozostaje blisko z młodszą siostrą i z przyrodą: w gospodarstwie pełnym krów, królików i kur nie jest to trudne. Rodzina coraz bardziej zapada się w sobie, dzieci, opuszczone emocjonalnie (w domu się nie rozmawia, zwłaszcza o emocjach), próbują znaleźć ujście w gestach i zachowaniu, które wstrząsnęłyby rodzicami. Nazywają to składaniem ofiar, licząc, że odczynią w ten sposób zły urok, klątwę, plagę, która spadła na nich wszystkich. Jas chodzi cały czas w tej samej kurtce, która przyrasta do niej jak druga skóra, jak zbroja, która ma chronić przed światem. Martwi się tym, czy jej rodzice nie odejdą lub nie umrą, a ulgę przynosi jej cierpienie fizyczne i ucieczka do świata coraz bardziej niepokojących fantazji.

„Dyskomfort przychodzi o zmierzchu” to opowieść o dorastaniu w świecie, w którym dorośli – olbrzymy na glinianych nogach – symbolizują zestaw zakazów i kar, ale nie są wsparciem ani nie przynoszą pociechy, gdy dzieje się tragedia. Marieke Rijneveld, osoba niebinarna, opowiada o świecie ogromnej dziecięcej samotności w cieniu patriarchalnego systemu, który zezwala na komentowanie rzeczywistości okrągłymi zdaniami z Biblii, ale nie prawdziwymi emocjami. Wstrząsająca lektura.

Niepokój przychodzi o zmierzchu

„Shuggie Bain”, Douglas Stuart, przekład Krzysztof Cieślik, Wydawnictwo Poznańskie, czerwiec 2021

„Shuggie Bain” to dla mnie najważniejszy debiut tego roku, w dodatku w znakomitym tłumaczeniu Krzysztofa Cieślika, który rewelacyjnie poradził sobie ze slangiem rodem z biednych dzielnic w Glasgow. Douglas Stuart, do niedawna po prostu nowojorski projektant mody, a dziś zdobywca Nagrody Bookera za 2020 rok, pisze o dysfunkcyjnej rodzinie osadzonej w dysfunkcyjnym społeczeństwie. To historia opowiedziana przez chłopca, którego poznajemy, gdy ma pięć lat, a jego pijana mama postanawia podpalić papierosem pokój, w którym czeka na powrót jego ojca. Ojciec w końcu odejdzie, wcześniej wywożąc żonę i trójkę dzieci na przedmieścia Glasgow. Siostra ucieknie pierwsza. Brat pomieszka jeszcze kilka lat, ratując razem z Shuggiem matkę przed zapaściami po alkoholowych libacjach i próbach samobójczych. Wreszcie bohater zostanie tylko z matką, która nie potrafi żyć bez miłości tak samo, jak nie potrafi żyć bez alkoholu. Jej wieczna pijana obecność, bezsilność i ciężar parentyfikacji jakim obarcza Shuggiego to obraz, którego czytelnik nie zapomni po lekturze tej książki. Agnes jest także symbolem wszystkich szkockich kobiet lat 80., które stały się ofiarami brutalnych reform rządu brytyjskiej premier Margaret Thatcher, zwanej przez nich „żelazną Maggie”. Kiedy ich mężowie w wyniku zamykania kopalń, hut, zakładów przemysłowych, nagle zostali bez pracy, to one musiały stawać w upokarzających kolejkach po zasiłki. Całe pokolenie stojące po zasiłek.

Jednocześnie Stuart pisze o społeczeństwie, które w latach 80. nie było jeszcze gotowe na zmianę, trzymając kobiety w ryzach moralnej poprawności, zasklepiając się w swojej homofobii i braku tolerancji dla osób nieheteronormatywnych – a takim właśnie chłopcem jest Shuggie. Te wszystkie elementy: bieda, odrzucenie, alkoholizm, homofobia, ostracyzm osaczają Shuggiego,  budując obraz zrozpaczonego i niezrozumianego dziecka, zostawionego wraz z matką na pastwę silniejszych. Douglas Stuart w rozmowie ze mną powiedział wprost: „oskarżam Margaret Thatcher, że w wyniku decyzji gospodarczych zabiła wiele osób”. „Shuggie Bain” opowiada o systemie, który niszczy jednostkę, do bólu prawdziwa, rozpaczliwie piękna i wstrząsająca jednocześnie, obowiązkowa lektura właśnie dziś.

Shuggie Bain

„Kości, które nosisz w kieszeni”, Łukasz Barys, wydawnictwo Cyranka, sierpień 2021

Wydaje się zawsze ryzykowne, kiedy pisarz – mężczyzna bierze się za opisywanie życia wewnętrznego kobiety. Zwłaszcza nastolatki. A jednak Barysowi, młodemu, zaledwie 24-letniemu debiutantowi z Pabianic udało się to znakomicie. Ustami czternastoletniej Uli, bohaterki tytułowych „Kości”, opowiada losy żyjącej w biedzie pabianickiej rodziny. Dziewczynka mieszka z mamą, dwójką młodszego rodzeństwa i od zawsze umierającą na raka babcią w ruderze, gdzie na ścianach wykwita grzyb, w kątach rośnie brud, a czytelnik ma wrażenie, że w tym domu wszystko aż się lepi od dymu papierosowego i woni smażonej kiełbasy. Mama pracuje w Biedronce, taty nikt nie pamięta, zastępują go za to regularnie kolejni „wujkowie”. To dom, w którym dzieci chodzą w najtańszych ciuchach z lumpeksów, jedzą przeterminowany pasztet, a wydarzeniem miesiąca jest wycieczka pożyczonym autem nad zarośnięty glonami staw, by zaznać choć namiastki wakacji. Nie ma kasy na kino, kinem są nagrobki na regularnie odwiedzanym przez dzieci wraz z babcią cmentarzu. Jak mówi mama Uli, „cmentarze to kina dla biedaków”.

Ale dla Uli cmentarze to nauczyciele życia. Tu poznaje historie pabianickich włókniarek, szpetnej księżniczki i rodzinie feudalnych wyzyskiwaczy. Tu zakocha się w pomniku piętnastoletniej Marianny, a obcowanie ze zmarłymi nasili się, gdy jej babcia także umrze. Cmentarz i fantazjowanie o zmarłych staną się furtką dla nękanej przez biedę i rówieśników dziewczyny. A także ucieczką i przyczynkiem do budowania alternatywnych światów, które mają moc uchronienia jej przed wpadnięciem w rzeczywistą patologię, przed pogrążeniem się – wzorem rówieśniczek – w beznadzieję i bezsilność. Ula aż nazbyt świadomie zdaje sobie sprawę z sytuacji, w jakiej się znalazła. Sytuacji, z której nie ma ucieczki, przynajmniej póki jest dzieckiem. Widzi, jak bieda, frustracja i brak mechanizmów obronnych przed światem niedojrzałych dorosłych osamotniają ją i jej rodzeństwo, jak dystansują ich od siebie nawzajem, niszcząc od środka. Dlatego warto się trzymać tytułowych kości, bo tylko śmierć jest namacalna, prawdziwa, a nikt tak nie dodaje otuchy, jak zmarli. Zwłaszcza ci wyobrażeni. Świetny debiut, z niełatwym zakończeniem, zasłużenie nominowany do Paszportu Polityki. Czekamy na więcej.

Kości, które nosisz w kieszeni

„Emil i my. Monolog wielodzietnej matki”, Magdalena Moskal, wydawnictwo Karakter, wrzesień 2021

„>>Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób<< – pisze Lew Tołstoj w „Annie Kareninie”. Między tymi słowami rozpinam swoje życie”

To cytat z książki Magdy Moskal, który bardzo do mnie przemawia. Pisarka i redaktorka, prywatnie matka trójki dzieci, w swoim debiucie pisze o tym, jak wygląda życie rodziny, w której najmłodsze dziecko urodziło się z rzadką chorobą genetyczną - i jest to opowieść wielowarstwowa. W warstwie najprostszej, codziennej Moskal opowiada o chorobie syna, pierwszym roku jego życia spędzonym głównie w szpitalach i na operacjach. O reakcjach otoczenia, gdyż Emil chorobę Pfeiffera ma wypisaną na twarzy. O piętnujących słowach lekarzy, pielęgniarek, przypadkowych przechodniów, także znajomych. O odrzuceniu, odtrąceniu i próbie układania sobie życia i budowania w dziecku poczucia wartości i szczęścia mimo to.

Im dalej, tym bardziej Moskal wychodzi poza rodzinę, na ulice, na kręgi towarzyskie i wszelkie kontakty społeczne. Pisze o języku, jakim posługujemy się, mówiąc o osobach z niepełnosprawnością, jak brakuje nam narzędzi, by mówić o rzeczach i sprawach, których nie potrafimy nazwać. Pisze także o tym, jak niewielką wciąż wagę przykłada się do pracy opiekuńczej, którą wciąż w Polsce w większości wykonują kobiety. Zarówno tej dotyczącej dzieci, osób z niepełnosprawnością czy starszych członków rodziny. Ta troska, którą przykładamy do niewidzialnej, mozolnej, żmudnej pracy, nie tylko nie jest opłacana i doceniana, ale ma także płeć. Posługując się kolejnymi lekturami Moskal próbuje zrozumieć swoją sytuację, ale także opowiedzieć o niej tak, jak opowiada się osobom, które nie mają z nią nic wspólnego. Stanie się rodzicem dziecka z niepełnosprawnością to także przyjęcie nowej tożsamości. Niechcianej, ale takiej, która sama się do nas przykleja. Czy można ją odrzucić?

Ta niepozorna graficznie książka z biało-niebieską okładką niesie w sobie taki ładunek intelektualny i emocjonalny, że zostaje w czytelniku na dobre. Kwestie języka, jakim mówimy o niepełnosprawności, bezpłatnej opieki, troski, przemocy i bycia w społeczeństwie z innością i mimo inności Magda Moskal opisuje z ogromną wrażliwością i świadomością ciężaru słów i argumentów, jakich używa. „Emil i my” wydaje się szczególnie ważna dziś, gdy osoby ze specjalnymi potrzebami i ich opiekunów wciąż postrzega się albo jako roszczeniowych albo jako medialnych bohaterów, a nie widzi ludzi, którzy mają prawo do godnego życia.

Emil i my

„Zwierzę”, Lisa Taddeo, przełożyła Aga Zano, wydawnictwo Agora, listopad 2021

Lisę Taddeo znają ci z państwa, którzy w zeszłym roku sięgnęli po jej nagradzany w Stanach reportaż „Trzy kobiety”. Osiem lat wywiadów z kobietami o ich życiu seksualnym, pragnieniach i potrzebach zaowocowało trzema historiami o kobiecym pożądaniu. W swoim prozatorskim debiucie pt. „Zwierzę” Taddeo nadal drąży temat seksualności, pożądania i przemocy, ale tym razem pokazuje nie fragment z życia pewnej kobiety, ale jej całą historię.

„Zwierzę” to opowieść o Joan, która w wieku 37 lat wciąż przeżywa żałobę po utracie rodziców (którzy zmarli niemal trzy dekady wcześniej), o jej ogromnej samotności i radzeniu sobie z nią na różne, często toksyczne i przemocowe sposoby. Niezdolna do stworzenia trwałej relacji miłosnej najchętniej decyduje się na romanse z żonatymi, a więc bezpiecznymi dla niej, bo nie oczekującymi wiele, facetami. Gdy były kochanek popełnia na jej oczach samobójstwo, Joan pakuje niewielki dobytek i ucieka z Nowego Jorku do Los Angeles gdzie ma nadzieję spotkać kobietę, która doprowadziła do pierwszej i wciąż czyniącej w jej życiu spustoszenie tragedii. Ale „Zwierzę” to także opowieść o przemocy wobec kobiet, o tym, że kobiety czasem są jej ofiarami, a czasem współwinnymi oraz o ogromnym gniewie, jaki nosi w sobie każda z nas, bo gniew i wściekłość łatwiej wyrazić niż rozpacz, ból i smutek. A to wszystko utrzymane w klimacie surowej pustynnej przyrody i dusznej atmosfery, jaka otacza Joan, i od jakiej, zdaje się, nie ma ucieczki. Mocny debiut prozatorski i wyrazista antybohaterka – ta książka na długo zostaje w pamięci.

Zwierzę Lisa Taddeo

Więcej artykułów znajdziesz na Empik Pasje w dziale Czytam.

Zdjęcie okładkowe: tło: shutterstock.com