Mirabelka” to opowieść, która zakorzenia się w czytelniku. Mam wrażenie, że historia drzewa z warszawskiego Muranowa rozrosła się w Panu do tego stopnia, że wręcz domagała się opisania.

To prawda, ten tekst ze mnie wypłynął. Jest takie opowiadanie Hanny Krall zatytułowane „Obecność”. Czytając je ok. 20 lat temu, zdałem sobie sprawę, że opisuje w nim podwórko, na którym bawiłem się jako mały chłopiec. Miejsce, gdzie z kolegami i koleżankami wykopywałem z ziemi cekiny i koraliki. Dopiero z tego tekstu poznałem ich historię. Mówimy o ulicy Andersa 10, dawniej Nowotki, jeszcze wcześniej Nowolipki.  Użyła pani słowa „zakorzenienie” i faktycznie ja jestem zakorzeniony w miejscu, w którym rosła mirabelka. Wychowywałem się na podwórku obok. Pamiętam SMS-a, którego dostałem od Hanny Krall wiele lat później.  Nie mogę go zacytować, bo pada w nim brzydkie słowo – pisała w nim o tym, co zrobiono z mirabelką prawie dwa lata temu.  Od tego wszystko się zaczęło.

 

Drzewo, które przetrwało m.in. getto i czasy stalinizmu, ścięto przy okazji budowy nowoczesnych apartamentowców.  Dzięki Pana książce myśli się o nim jak o bliskim człowieku.

Mirabelka jest główną bohaterką i narratorką tej opowieści. Ponieważ chciałem mówić do dzieci, zwraca się bezpośrednio do nich. Tych rozmów nie słyszą dorośli. Dorastający ludzie przestają rozumieć mowę drzew, co jest jakimś rodzajem dramatu, chociaż tak naprawdę to dziecko gdzieś w nich zostaje. Mam nadzieję, że jest też we mnie.

 

W „Mirabelce” przechodzimy przez traumatyczne rozdziały polskiej historii. Pojawia się Zagłada, Marzec 1968 roku. Jak konstruował Pan tekst, aby ciężar tematu dopasować do dziecięcej wrażliwości?

Powiem szczerze, ale nieskromnie: nie miałem z tym problemu. Piszę tak, jak dla dorosłych. Używam trochę innego języka i staram się być bardziej komunikatywny, ale wydaje mi się, że z dziećmi trzeba rozmawiać o poważnych sprawach. Takich jak strach, traumy, odejście najbliższych. Przez intensywność współczesnego świata są do tego przyzwyczajone. Zresztą tak było zawsze. Kiedy czyta się baśnie braci Grimm, to nie jest to łatwa do przyswojenia opowieść.
 


 

 

Tekst  jest przeznaczony dla dzieci powyżej 9 roku życia, ale myślę, że powinien  być pozycją obowiązkową dla dorosłych. Pozwala wrócić do tego, co jest najważniejsze w dziecięcym odbiorze świata – do otwartości na inność.

Faktycznie, u dzieci odmienność budzi rodzaj zaciekawienia. Jeszcze nikt im nie wmówił, że ktoś może być gorszy. Opowiadam o rzeczywistości innej od tej, którą znają czytelnicy. To jest żydowski świat, który niestety przestał istnieć w tym rejonie. Jako mały chłopiec,  wyjmując z ziemi  różne przedmioty, nieświadomie odkrywałem ślady po dawnych mieszkańcach Muranowa. Potem zrozumiałem, że pod ziemią jest inny świat, który, co może zabrzmieć paradoksalnie, jednocześnie istnieje i nie istnieje. Moja mama, która zmarła pół roku temu, mieszkała w domu zbudowanym z cegieł po spalonym getcie, ja się w nim wychowywałem. Jeżeli żyje się w takim miejscu, to trzeba przyzwyczaić się do tego, że to są jakieś dwa równoległe światy. A wyobraźnia dziecka ma to do siebie, że potrafi je ze sobą połączyć.

 

„Mirabelka” pokazuje, że „można kogoś polubić na odległość czasu”. Bracia Alfusowie, Dorka, Chaim, Izaak wracają dzięki Pana książce.

To są dobre duchy. Mimo tego, że ich właściciele przeżyli w tym miejscu okropne rzeczy, opiekują się współczesnymi mieszkańcami tej okolicy. Ten wątek „Mirabelki” jest zaczerpnięty wprost z reportażu Hanny Krall „Obecność”. To jest historia dusz, które nie chcą odejść z tego miejsca. Wstrząsający i piękny tekst.

 

Pada w nim zdanie, że duchy tych, którzy odeszli, czują się bezpieczne tylko w pamięci. To ona jest ocalająca. Część postaci w książce uruchomiła Pana wyobraźnia, są też takie, które doskonale znamy z historii. W opowieści pojawiają się m.in. pani Irena i pan Mordechaj...

Wiadomo, z jakimi nazwiskami będą kojarzeni. Pan Mordechaj to Anielewicz – przywódca powstania w getcie. Pani Irena, która pojawia się w „Mirabelce”, to oczywiście Irena Sendlerowa. Ratuje dziecko wyprowadzone z getta,  które potem pojawia się w mojej opowieści w bardzo konsekwentny i ważny sposób.

 

Książkę otwiera dedykacja: „Mojej kochanej Mamie”, to chyba Jej zawdzięcza Pan wrażliwość na najmłodszego odbiorcę? Przypomnijmy, że Krystyna Królikiewicz tworzyła przedstawienia dla dzieci w Teatrze Żydowskim.

Bardzo możliwe, w tej chwili mi to pani uświadomiła. Rzeczywiście był taki okres, kiedy wychowywałem się w teatrze. Byłem szczęśliwcem, późno zdałem sobie z tego sprawę. Być może były to podświadome inspiracje, bo teraz sobie przypomniałem, że grała m.in.  „Bajkę o skrzypcowej duszy”. To może mieć coś wspólnego z panem Izaakiem z „Mirabelki”, który grał na skrzypcach tak, że zmieniał ludzkie dusze. Trudno mówić, że mężczyzna w moim wieku i o mojej posturze jest wrażliwcem, ale...

 

To wcale nie takie trudne, głośno i wyraźnie stwierdzam  – jest Pan wrażliwcem.

No dobrze, niech będzie, to przez mamę.