Piotr Miecznikowski: - Z Branfordem Marsalisem znacie się od jakiegoś czasu, jednak nagranie wspólnej płyty to dość poważny krok dla artystów tej klasy i rangi. Od kogo wyszedł pomysł, propozycja?

Anna Maria Jopek: - Pierwszy raz zagraliśmy wspólnie na płycie „ID”. Wtedy Branford przyjechał do Warszawy nagrać tylko dwie solówki. Tamta płyta była potężną produkcją-wędrówką z twardym dyskiem pod pachą po najwspanialszych studiach świata i spotkaniem z ukochanymi postaciami muzyki improwizowanej. Branford był jednym z gości. Nagranie trwało dokładnie tyle, ile słyszy się w piosence.

Nie zdążyłam się jego grą nasycić. Po tamtej sesji Marcin Kydryński rozmawiał z Branfordem o czymś większym na przyszłość. Pamiętam też, że Branford bardzo chciał grać muzykę „stąd”. Jakiś czas później zadzwoniła moja menadżerka Joanna, że wszystko wygląda obiecująco, Branford ma czas, moi wymarzeni artyści towarzyszący też i można w grudniu 2016 r. ruszyć w Polskę. Odłożyłam słuchawkę i usłyszałam w wyobraźni, jak Branford gra temat w „Oj w Kadzidlańskim Boru” – jednej z ludowych piosenek, którą znam z dzieciństwa. Ta jedna fraza otworzyła mi pomysł na brzmienie i koncept całego spotkania.
Po koncercie w Teatrze Wielkim w Warszawie, zrobiło nam się trochę żal, nieuchronnie trasa dobiegała końca. I wtedy spontanicznie wymyśliliśmy nagranie, które moja menadżerka Joanna, spięła w kwadrans, bo została nam tylko jedna grudniowa noc przed rozjazdem wszystkich, żeby to zrealizować. To, że było wolne studio i wszyscy mogli się stawić to był absolutny cud!

 

                                                                                                                 

Zakładam, że macie podobną wrażliwość i osobowości, jednak co do temperamentu Branford wydaje się być człowiekiem i artystą bardziej gwałtownym - jego albumy kipią energią, podczas gdy pani płyty są raczej spokojne i liryczne. Jak udało wam się znaleźć wspólny mianownik i dojść do porozumienia?

-  Jest taka płyta Branforda, nagrana solo w Grace Catehedral – jest w niej modlitwa, kontemplacja. Branford liryczny jest jednym z najsłodszych graczy na tej planecie. Jego, jak to pan nazwał „gwałtowny" temperament, jest przeciwwagą dla piękna jego brzmienia. Jing i jang. Noc i dzień. Ma w sobie te skrajności i używa pełnej gamy emocji w muzyce. Nie ogranicza go nic: ani wyobraźnia, ani technika gry. Nieprzypadkowo jest tu, gdzie jest tyle lat. Jest wyjątkowy.
A mój przypadek znany jest tylko tym, którzy chodzą na moje grania: nie śni się panu, jaka bywam zrywna i jak potrafię wydzierać się kiedy trzeba. Pewnie kłopotem jest to, że media zawęziły mój wizerunek do tylko jednej, lirycznej strony. Ale jeśli ludzie tego ode mnie potrzebują – proszę bardzo. Niemniej, to nie jest pełnia mnie. I Branford i ja bywamy bardzo różni.

 

Muzyka, którą można usłyszeć na płycie „Ulotne” nie jest jazzem, nie jest folkiem, trudno ją jednoznacznie zdefiniować. Potrzebuje pani tego typu definicji?

- Muzyka jest muzyką. Im szerszy idiom tym ciekawiej. Jeśli coś mnie nurtuje przy wymyślaniu projektu, to raczej barwa brzmienia jako punkt wyjścia. Wszystko zaczyna się od dźwięku. Niczego nie da się założyć mając obok mistrzów improwizacji i to jest najwspanialsze, bo to oznacza życie, ruch, swobodny przepływ muzyki. Każdego wieczora koncertowego program brzmiał inaczej. Tak, jakby muzyka w danych okolicznościach sama torowała sobie właściwą drogę. Klamrą scalającą brzmienie naszej grupy były piękne aranże Krzysztofa Herdzina, ale nawet on zdziwił się słuchając nagrań z koncertu.

 

Czy ta łatwo zauważalna obecność polskiego folkloru na albumie jest wynikiem jakiegoś konkretnego planu, czy fascynacji

- Wątek ludowy to moja namiętność od lat. Ostatecznie wychowałam się za kulisami Zespołu Pieśni i Tańca „Mazowsze” i od dziecka śpiewałam „Cyraneczki”, „Serduszka”’, „Ptaszki”. Nawet podświadomie, pisząc własne piosenki, nieustannie pogrywam tą fascynacją. W przypadku Branforda, sprawa była oczywista – chciał grać „po naszemu”. Tacy zawodnicy, jak on słyszeli wszystko i dotknęli wszystkiego - jeśli coś ich naprawdę ciekawi, to to, co nowe, nieznane i inne. Makoto Ozone, fenomenalny pianista japoński, z którym nagraliśmy „Haiku” kochał nasze tematy i rozwiązania w muzyce; na moje pytanie czy chce wcześniej sprawdzić, czy muzyka, którą szykuję jest tym czego szuka, zawsze odpowiadał: „Nie trzeba nic sprawdzać. Zaskocz mnie!”.

 

 

Jak powstawała muzyka na album „Ulotne”? Jak wyglądał proces tworzenia tego albumu?

- Część utworów pochodzi z projektu „Bezgranicznie”. Wyszłam od frazy „Oj w Kadzidlańskim Boru”, a potem przeszperałam Kolberga, piosenki kolegów, własne archiwa, poprosiłam Krzysia Herdzina o napisanie aranżacji i dalej słuchałam, w którą stronę nas niesie improwizacja i dramaturgia koncertu. Kiedy weszliśmy do studia pierwszy raz, było bardzo, bardzo późno. Nagrania, które robi się około trzeciej nad ranem mają w sobie dużo ciszy. Skupienie tamtej sesji, gdzie nikt nie posunął się do zagrania choćby jednej zbędnej nuty, było unikatowe.

 

Według opisu, za większość aranżacji odpowiada Krzysztof Herdzin. Czy Marsalis dostawał gotowe kompozycje i dogrywał do nich tylko swoje partie, czy miał większy wkład w pisanie muzyki?

- Tak, jak wspominałam Branford chciał dostać naszą muzykę. Krzysztof napisał aranże, w których doskonale spotyka się klasyka, ludowość, jazz i piosenka. Balans szlachetny. Musi pan jednak wiedzieć, że taki mistrz jak Branford, w chwili, w której zaczyna grać, potrafi zmienić oś i bieguny utworu, jest magnesem i twórcą tej muzyki, niczego nie ujmując kompozycjom i aranżacjom.

 

Rozmawiał

Piotr Miecznikowski